Gaming jest w kryzysie, a przyszłość stoi pod znakiem zapytania
Twórcy gier zjadają swój własny ogon, próbując gonić za umierającymi trendami. Gaming pochłania coraz więcej zasobów, a produkcja jest obecnie tak droga, że robienie niepewnych tytułów AAA to pomysł gorszy niż wydanie nieukończonej pozycji. Cierpią na tym wszyscy, ale czy są jakieś szanse na renesans branży?
Jeśli w ostatnim czasie nie spaliście pod skałą, to zapewne wiecie o tragicznej sytuacji związanej z gamedevem w zasadzie na całym świecie. Z PlayStation zwolniono ponad 900 osób, Embracer zamyka swoje kolejne studia, wielcy wydawcy i producenci kasują kolejne pozycje, a w tym wszystkim majaczą niedoścignione marzenia, wedle których każdy chciałby mieć swoją hitową grę-usługę. To jedynie czubek góry lodowej, ale jeśli tego nie zatrzymamy, to najpewniej wszyscy utoniemy.
John Romero, absolutna legenda branży i jeden z pionierów FPS-ów stwierdził, że tak złej sytuacji nie było nawet w 1983 roku. To właśnie wtedy wydarzyła się zapaść zwana jako „Atari Shock”, gdy recesja branży gamedev była tak silna, że niektórzy wieszczyli koniec gier w ogóle. No ale do czego my w ogóle porównujemy obecną sytuację? W latach 80. gaming był przede wszystkim rozrywką, a nie wielomiliardowym przedsięwzięciem, dorównującym (lub nierzadko wręcz prześcigającym) branżę filmową czy muzyczną. Dziś skala jest nieproporcjonalna, więc wiadomo, że jest gorzej. I to pewnie nawet jeszcze gorzej niż wielu w ogóle myśli.
Grusza na jabłoni
Wyobraźcie sobie sad jabłoni. Mamy przepyszne soczyste jabłuszka, które regularnie zbieramy, wyciskamy i sprzedajemy w formie świeżego, kraftowego soku 100%. Przychodzi jednak pan rolnik, który oferuje nam jabłoń, na której owoce trzeba czekać dwa razy dłużej, ale sok będzie tak pyszny, że możemy za niego chcieć nie 5 zł za litr, a nawet 15! Z czasem rozumiemy, że i tak głównie sprzedaje się ten lepszy sok (no bo jest lepszy), więc wywalamy pozostałe jabłonki i sadzimy wszędzie drzewka od rolnika. Przychodzi kolejny sezon, a tu zonk – nie mamy soku na sprzedaż. Na świeże jabłonie trzeba czekać bardzo długo, te „tańsze” poszły do śmieci, a my musimy przekalkulować cały biznes, jak tu przetrwać cały sezon bez sprzedaży, a jedynie inwestując w to, na co musimy czekać.
Tak właśnie kreuje się w abstrakcyjnym wręcz uproszczeniu współczesna branża gier wideo. Sony jest tego najlepszym przykładem, bo firma przyzwyczaiła nas do wydawania co najmniej jednego hiciora na koniec roku. Teraz jednak, jak już wcześniej informowali, nic takiego się nie wydarzy. Mamy exy third-party (jak choćby Rise of the Ronin), ale nic first-party, a przynajmniej nie na ten moment. Gdyby nie przecieki w stylu Insomniac Games, to gracze nawet nie wiedzieliby, na co mogą czekać. Kupują PS5, ale po ograniu najciekawszych gier na tę platformę widzą przed sobą pustkę.
No future, jak śpiewało Sex Pistols
I tak pustka to jeden z czołowych problemów tej branży w obecnych czasach. Tworzenie gier wideo jest koszmarnie wręcz drogie, szczególnie gdy mówimy o tytułach AAA. Do tego zajmuje mnóstwo czasu i zasobów, przez co już teraz powstają gry z myślą o PS6. Rockstar Games na PS2 wydało trzy odsłony serii Grand Theft Auto, ale to Sony wydało 3 generacje PlayStation do jednego GTA V. Wiem, że to jedynie głupi mem, który zresztą obrazuje oczywistość, ale nie sposób się nie uśmiechnąć.
Kolejnym problemem jest brak zrozumienia między korporacjami a graczami. Ba, tutaj to nawet gracze sami siebie nie rozumieją. Jedni ochoczo hejtują mikropłatności w Overwatch 2, podczas gdy Blizzard zarabia na nich fortunę. Tak samo jest z powszechnym hejtem na gry-usługi, ale jednak zdecydowana większość graczy udowodniła firmom, że w tym drzemie potencjał. Wydać jedną grę, wspierać ją przez lata, a do tego zarabiać tyle, jakby co miesiąc wydawało się zupełnie nowy tytuł. No bajka!
Tyle że nie. Sony dość późno ogarnęło, że nie ma w portfolio gier-usług, więc rozkazało swoim studiom: „zróbcie!”. No i robią. A potem czytamy, że oczekiwane od lat The Last of Us Multiplayer zostało skasowane. Że szereg projektów nigdy nie wyjdzie, kolejne studia znikną, a ich pomysły nie doczekają się premiery. Ubisoft leży gdzieś tam w samej mrocznej czeluści porażki, próbując swoich sił w grach-usługach, ale za każdym razem wykłada się na tym tak, że ktoś musi z tego zrobić jakiś film dokumentalny.
Miliardy dolarów w błoto – gaming znów w recesji
Rocksteady to jedno z moich niegdyś ulubionych studiów. Batman Arkham to wręcz objawienie w grach superbohaterskich, więc to normalne, że wydali kolejną część. A nie, chwila… Warner Bros. powiedziało Batmanowi „do widzenia”, robiąc najpierw Gotham Knights, a potem… o, matko, a potem było Suicide Squad. Gra-usługa od specjalistów gier singleplayer i to do tego z Legionem Samobójców w roli głównej. Po co? Nikt o to nie prosił, nikt tego nie chciał, a gracze rzadko kiedy są tak jednogłośni, że po prostu oczekują nowej gry z Batmanem, czy nawet Supermanem, a już najlepiej to całej Ligi Sprawiedliwości. Czy ktoś się w ogóle zastanowił nad tym, nim wywalił miliony na wieloletnią produkcję gry z góry skazanej na porażkę?
Z przecieków Marvel’s Wolverine zapowiada się iście wspaniale. Next-genowa gra z uwielbianym bohaterem X-Men to przecież spełnienie marzeń fanów! Tylko trzeba na nią czekać potencjalnie nawet do 2026 roku. Jak już mówiłem, gamedev dziś wymaga sporo pieniędzy i jeszcze więcej czasu. To normalne, że z postępem technologicznym idą komplikacje i przede wszystkim zwiększenie nakładu środków. Nie jestem jednak pewien, czy gracze to docenią, bo chyba jednak wiele osób wolałoby zagrać w mniej zaawansowaną technologicznie grę niż czekać na nią przez tyle lat.
Gracze chcą gier, a nie nowych technologii
W social mediach dominują głosy graczy spragnionych nowych, dobrych gier, a nie pokazówek technologicznych. GTA VI zapowiada się po prostu wybitnie dobrze, choć czekać trzeba na ten tytuł jakieś 7 lat (od premiery RDR2, 12 lat od debiutu poprzedniego GTA). To jednak Rockstar Games – studio, które nas do tego niejako przyzwyczaiło. Problem w tym, że wszyscy chcą być jak Rockstar, więc teraz coraz więcej wydawców poświęca cierpliwość fanów na rzecz dopracowania tej jednej pozycji. Nie wiemy, ile musimy zdzierżyć oczekiwanie na Wiedźmina 4, nowe Dragon Age czy kolejną grę Naughty Dog. Pewnikiem są gry sportowe i Call of Duty. Pocieszenie jak żadne, tak naprawdę.
Fajnie jest dostać absolutnie mistrzowski tytuł. Taki, który zmieni branżę, technologie, oczekiwania i wszystko inne. Czasami to wręcz logiczne, iż trzeba tyle czekać – Rockstar Games nie może nie dać z siebie wszystkiego przy okazji GTA VI. No ale nie każdy musi być jak Rockstar. Twórcy gier AAA ślepo próbują przepchnąć ideę AAAA, usprawiedliwiając wyższą cenę gier i oczekiwanie na nowe premiery przez 6 – 9 lat. W międzyczasie i tak jest sporo świetnych premier, choć… niekoniecznie.
Cała ta pogoń za perfekcją może doprowadzić do sytuacji, w której w jednym roku będzie pusto, a w kolejnym na raz na rynek trafi kilka lub wręcz kilkanaście megahitów. Oczywiście wygra jeden, góra dwa przy bliskich premierach, a reszta polegnie. I potem znów się zacznie: „gracze nie chcą grać w tę serię, bo jej nie kupują”. Nie kupują, bo wyszła tydzień przed nowym GTA, czego się do licha spodziewaliście?!
Gaming zjada własny ogon
Twórcy gier, a w zasadzie bardziej wydawcy, mają obecnie kryzys. I tu nawet nie chodzi o falę zwolnień, kasowanie projektów i tak dalej, a kryzys tożsamości. Nie wiedzą, co robią, co chcą robić i do czego to wszystko zmierza. Gamedev musi przystopować, przeprowadzić inwentaryzację, a przede wszystkim po prostu… porozmawiać. Gracze mają odpowiedzi na ich wszystkie problemy, lecz nikt nie chce ich słuchać. Nawet jeżeli, to największy głos mają ci z zasobnym portfelem, a to wcale nie jest dobry wyznacznik.
Każdy chce swoją grę-usługę, ale większość producentów nawet nie wie, że sama koncepcja tych gier opiera się na tym, iż poświęca się wiele czasu na rozgrywanie jednej pozycji. Gracze, szczególnie w dobie przebodźcowania życiem, nie mają czasu na więcej niż jedną tego typu produkcję, do której będą regularnie wracać. A branży wsuwa im nowe pomysły do gardła, licząc, że się nie zakrztuszą. Podobnie jest z cyklem produkcyjnym, oczekiwaniami i samymi planami wydawania nowych tytułów. Mamy nowoczesne PeCety, PS5, Xbox Series X, ale gdzie te obiecane gry?
Gracze są głośni, ale producenci głusi
Budżet Gladiatora 2 Ridleya Scotta wymknął się spod kontroli i obecnie wynosić może nawet ponad 300 milionów dolarów. Oznacza to, że film na otwarcie musi zarobić tak z miliard, aby mówić o dużym sukcesie. Czy to możliwe? No niby tak, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że ktoś tu ma problem z gospodarowaniem budżetem. Bo aż takie pieniądze wcale nie są potrzebne, żeby przekonać widzów. Twórcy gier coraz częściej zbliżają się do podobnego poziomu. Inwestują, odkładają premiery, a potem mówią o porażce, nawet nie wiedząc, że gracze wcale tego nie oczekiwali.
My – gracze – nie jesteśmy skomplikowani. Chcemy mieć po prostu coś fajnego do pogrania. Dobrze, jeśli raz na jakiś dostaniemy dzieło sztuki, ale nie zawsze trzeba grać w arcydzieła. I wcale tego nie wymagamy. Twórcy gier, dbajcie o swoje jabłonki, a najlepiej wyjdźcie z tym do ludzi. Oni już Wam powiedzą, czego oczekują.