PlayStation dowiozło, choć nie to, co zamawiałem. Warto było nie spać dla State of Play
Od PlayStation nie spodziewam się już wiele. Ot, miałem nadzieję, że uda im się nawet lekko mnie zaskoczyć. Wydarzenia w stylu ostatniego State of Play pokazują jednak, że czasami organizowanie takich transmisji ma sens, a gracze faktycznie mogą dostać coś świeżego, a nie kolejne zwiastuny tych samych gier lub indyki z ubiegłorocznego Święta Dziękczynienia.
A to wszystko nie było takie pewne. W końcu zapowiedź eventu miała miejsce na dosłownie chwilę przed jego startem. Do tego PlayStation nie ukrywało, że mamy oczekiwać przede wszystkim pokazów ich japońskich partnerów. Z jednej strony mam czasami ochotę na dobrą japońszczyznę, ale nastawianie się na coś świeżego miałoby tutaj tyle samo sensu, co liczenie na Nintendo Direct. I w obydwu tych przypadkach w ogóle się nie zawiodłem. Aż dziwnie się czuję, gdy to piszę.
State of Play, czyli jak w 20 minut upchnąć sporo dobrego
Dla praktycznie każdego gracza PlayStation największym wydarzeniem pokazu był z pewnością nowy zwiastun God of War Ragnarok. Ten, nie ma co ukrywać, rozwala na łopatki, a moment starcia Kratosa z Thorem sprawił, że poczułem się niemal jak egzaltowana nastolatka oglądająca kompilację najlepszych scen ze Zmierzchu. Kratos trafił i to w sam środek serca. Szkoda, że „plejaka” nie posiadam, no ale cóż – najwyżej zaczekam na wersję gry PC.
Z GoW-em mam jednak ten problem, że doskonale wiem, co dostanę. Poprzedniczkę przeszedłem w zasadzie za jednym tchem, a tutaj samo sedno rozgrywki nie zmieni się za bardzo. Być może trochę już „wyrosłem” nadmierną ekscytacją niektórymi rzeczami i teraz po prostu lubię czuć się zaskoczony, a nie zdradzać sobie poszczególne ciekawostki przedpremierowymi materiałami. Co innego, gdy mowa o zapowiedzi nowej gry. A tych nie brakowało i chyba na nikim nie zrobię wrażenia, jeżeli stwierdzę, że Team Ninja pozamiatało.
NiOhy uwielbiam. Nie, serio – uważam, że to najlepsi reprezentanci gatunku spoza From Software, a i wiele rzeczy robią lepiej. Rise of the Ronin wygląda o niebo lepiej od Wo Long: Fallen Dynasty. Wystarczył krótki zwiastun, abym już teraz wiedział, że Team Ninja pracuje nad grą, której skrycie potrzebowałem. Przez lata nie dostawaliśmy dobrych pozycji osadzonych historycznie w Japonii, a teraz będzie ich prawdziwy wylew. I chrzanić Assassin’s Creed czy potencjalne Ghost of Tsushima 2. Rise of the Ronin wydaje się tutaj prawdziwym dziełem sztuki. Do tego trzeba doliczyć Tekkena 8, który pokazuje, że mimo wymęczonego materiału, wciąż jestem w stanie cieszyć się bijatykami.
Ej, ale Nintendo też nie zawiodło
Z całego SoP i tak największą niespodzianką jest dla mnie Pacific Drive. Być może przemawia we mnie uwielbienie dla wybrzeża północno-zachodniego, ale chyba wystarczy upchnąć w tytule gry słowo „Pacific” i sosnę, abym już czuł, że „tak, to jest ta produkcja dla mnie”. Wybaczcie, ale tytuł o podróży samochodem przez poskręcany lynchowski koszmar brzmi jak coś, czego nawet nie wiedziałem, że potrzebuję. Miód.
Miodem było też Nintendo Direct. Może i nie doczekałem się remake’u Metroida czy jakiś ciekawych nowych marek, ale Japończycy ponownie pokazali klasę. Zelda, Fatal Frame i Harvestella to wyznaczniki tego, jak dobry był to pokaz. Co jest w sumie ciekawe, bo byłem pewien, że to właśnie na State of Play zobaczymy coś z nowych Resident Evil. Nigdy w życiu bym nie przypuszczał, że więcej Capcomu będzie na wydarzeniu Big N niż u PlayStation.
Problem w tym, że po tylu plotkach dotyczących wskrzeszenia Metal Gear Solid czy Silent Hill miałem faktyczną nadzieję, że Sony pokusi się o pokazanie czegokolwiek. Teraz mam tak cały czas. Zaczyna się nowy zwiastun, ja nadstawiam uszu i zastanawiam się „czy to Silent Hill?!”. Potem mam dosłownie każdą inną grę; „a nie, to ja nie chcę” i już dalej mnie to nie obchodzi. Po Summer Game Fest okazało się, że ominęło mnie mnóstwo świetnych zapowiedzi, bo leakerzy od dwóch lat regularnie piszą o Silent Hillu, na którego czekam. Głupi nie jestem, nadziei sobie nie robię, ale jednak gdzieś tam z tyłu głowy wciąż siedzi ten insider: „ej, Artur, a wiesz, że Sony może pokazać nowego Silent Hill? Ty, a pomyślałeś o Bloodborne PC? Ponoć robią też wersję na PC… I MGS, o rany, tak, to też ma być, na pewno, nie ściemniam”.
Wincyj, panie, wincyj
Z dziennikarskiego obowiązku nie mogę po prostu przestać śledzić wszelkich plot na temat różnych zapowiedzi, ale odbija się to na tym, co ostatecznie dostanę na danym wydarzeniu. Racjonalność jeszcze żyje, więc tegoroczne wydarzenia nie były zbyt rozczarowujące. Co nie znaczy, że zawsze mogłoby być lepiej.
Przyznam szczerze, że trochę tęsknię za klimatem klasycznych targów E3. I to nawet nie tyle za samymi pokazami. Atmosfera tamtych targów, huczne wydarzenie odbijające się echem na całym gamingowym świecie i tysiące ludzi oraz dziennikarzy zjeżdżających do jednego miejsca, aby wziąć udział w konferencji lub po prostu przejść się alejkami expo – to miało jednak bardzo konkretny klimat. I nawet gdy to wszystko podziwiało się przez ekran monitora czy telewizora, wciąż robiło olbrzymie wrażenie. Teraz wszyscy siedzą w domach, a wokół samego eventu nie jawi się jakaś niewytłumaczalna aura. Wydaje mi się, że wiele osób po prostu czuje się rozczarowanych. Pewnie oczekują czegoś, co wynagrodzi im brak możliwości uczestniczenia w wydarzeniu.
Zdałem sobie sprawę, że w sumie nie do końca rozumiem, na co ja w ogóle czekam. Co, gdy Konami zapowie już te remake’i MGS czy Silent Hill? Co się stanie, gdy wreszcie zobaczę gameplay z Alana Wake’a 2? A może From Software faktycznie kiedyś pokaże Bloodborne na PC? No bo przecież oczekiwanie cały czas tego samego może przełożyć się w srogie rozczarowanie. Na horyzoncie nadciąga cholernie dużo wartych uwagi gier. Za każdym razem po jakiejś konferencji słyszmy narzekania, że nie było „zapowiedzi X” czy „pokazu Y”. Życzę jednak każdemu konferencji tak bardzo podobnych do ostatniego State of Play. Dostaliśmy tam w końcu olbrzymią zapowiedź (Tekken 8), spore zaskoczenie (Pacific Drive), oczekiwane materiały (GoW Ragnarok) i parę innych, miłych atrakcji. A przed eventem najlepiej po prostu się wylogować i nie czytać tego, o czym gadają insiderzy. Niech ich diabli wezmą.