Nowe GTA VI nie będzie dla każdego

GTA VI wygląda ciekawie, choć serię mam głęboko gdzieś
Felieton PG Exclusive

GTA jako najlepsza marka w historii od Rockstar Games? Dobre sobie! A słyszeliście o Bully albo Red Dead Redemption? GTA jako jedna z najdoskonalszych serii w ogóle? Nie no dobra, teraz to już polecieliście.

Nie rozumiem fenomenu serii Grand Theft Auto. Tymi słowami zaczyna się albo moje prywatne epitafium, albo tekst, który już na etapie tytułu rozzłościł… no, wszystkich chyba. Patrząc na zainteresowanie wokół zapowiedzi GTA VI to jak najbardziej – nie ma gracza, który nie czeka na ten „wielki moment”.

Rockstar Games zapowie w końcu tytuł, dla którego przez ostatnie lata musieliśmy nadal użerać się z „piątką”. I zarazem powód kompletnego olania Red Dead Online, wielokrotnego kasowania Bully 2 i zapewne zniszczenia marzeń o czymś kompletnie nowym i unikalnym. Brzmi źle, a Wy już teraz rozgrzewacie klawiatury, żeby napisać mi coś w stylu „ch** ci do d***”. Spokojnie, mam parującą kawę piernikową, kawałek wczorajszego sernika i malutkie skrzypce przygrywające akompaniującą wyzwiskom smutną melodię.

Grand Theft Auto? Słyszałem, słyszałem

Nie no, ale serio – nie rozumiem fenomenu serii Grand Theft Auto. Może inaczej – rozumiem, jestem nim niejako zaskoczony, a jednocześnie toleruję go w skali światowego historycznego fenomenu, nie do końca jednak należąc do ruchu wyznawców. Pod kątem osadzenia tej marki na osi czasu gamingowej rozrywki, wszystko się ze sobą zgadza. Oto gracze dostali w końcu coś, co pozwoliło im spełnić dzikie żądze rozwalnia miasta. Były kontrowersje, charyzmatyczni twórcy, a także i chwytliwy akronim. Dopóki jednak na świat nie wyszła „trójka”, wszystko mogło skończyć się na wiele sposobów.

Seria GTA tak naprawdę zaczęła swoją kontrrewolucję od właśnie trzeciej części. Jako naczelny narzekacz muszę przyznać, że zagrałem. Gdzieś ze trzy godziny. I odłożyłem na półkę. Wiecie, byłem dzieckiem, miałem gdzieś dorosłą fabułę, a obchodził mnie spektakl fajerwerków na ekranie. Tam od pierwszych sekund tego nie było. Z czasem stawało się bardziej solidnie, no ale nie dotarło. Potem było nieco lepiej.

Vice City wspominam bardzo, ale to bardzo ciepło. Uważam, że to tytuł dla fanów upalnej mafii w stylu Tony’ego Montany, jak żaden inny. Klimat jest, świetna fabuła jest, bogactwo możliwości (jak na tamte czasy) – też jest. Wszystko było tak dobre, że nawet pamiętna misja z helikopterkiem mnie nie zniechęciła. Do czasu aż pograłem kolejnych kilka godzin i się znudziłem. Wiecie, byłem dzieckiem, miałem gdzieś dorosłą fabułę i… no, rozumiecie.

Mniej więcej tak zapamiętałem Vice City

Nagły atak Jugosłowianina, czyli GTA IV

We wszystkie wymienione wcześniej gry nie grałem w dniu ich premiery. To znaczy, że nierzadko mijały nawet lata, aż spróbowałem swoich sił w tym, co koledzy ze szkoły tak uwielbiają. Zmieniło się to przy okazji San Andreas, w które nie zagrałem nigdy. Tak, wiem, wiem, jak ja mogę w ogóle pracować w Planecie Gracza, co ze mnie ze gracz, prawda? Trochę się nie dziwię, bo gdy zacząłem nadganiać kultowe tytuły jakiś czas temu, San Andreas okazało się przeoczeniem, którego mogę żałować. Ale o tym za chwilę.

Tytułem, który ograłem bodaj najbliżej premiery, jest Grand Theft Auto IV. Powiem szczerze – urzekła mnie edycja pudełkowa, która była po prostu piękna. No i miałem miłe wspomnienia z Vice City, mimo porzucenia go na zawsze. Nie pozostało mi nic innego, jak zagrać (nawet w 30 klatkach na leciwym wtedy PeCecie) i zgłębić powód zachwytów recenzentów. I wtedy pierwszy raz naprawdę poczułem ducha tej serii i powód, dla którego wszyscy tak ją uwielbiają.

Poczułem, ale niekoniecznie w pełni zrozumiałem. Wiecie, dalej byłem dzieckiem, nawet jeżeli już znacznie bardziej rozwiniętym, starającym się złapać swój własny popkulturowy „klimat” w natłoku ówczesnych bodźców. Mimo to zachwycił mnie Niko Bellic, bohater tak nieoczywisty, że aż wyjątkowy. No i ta fabuła o spełnianiu fałszywego „American Dream”, które w tamtych latach niejako wyznaczało moje marzenia o przyszłości. Oczywiście, jak już wiecie… dalej byłem dzieckiem, mądrzejszym i bardziej świadomym, ale powoli rozkręcający się scenariusz i powtarzalne misje zrobiły swoje i znudziłem się dość szybko. Znowu.

GTA IV - Niko włamuje się do auta
Świetna gra, ale się nie udało

GTA V, czyli poczwórny burger z bekonem jako przystawka przed San Andreas

Do San Andreas usiałem dopiero niedawno i jestem stosunkowo „świeży”, ale nawet dziś to dla mnie chyba najlepsza odsłona tej serii. Nie będę jednak jej tu omawiał, bo nie jestem już dzieckiem, a świadomym graczem, który docenia każdą sekundę dobrej historii, ciętych dialogów i tony klimatu.

Zamiast tego przejdę bezpośrednio do GTA V, które… tak, ukończyłem. Lata temu. Jako pierwszą część tej serii, miejscami nawet nie mogąc oderwać się od telewizora (grałem na PS3), a czasami zmuszając się do przejścia kolejnej misji. Bywało wybitnie, nużąco, ekscytująco, rozczarowująco i zaskakująco. Bardzo wyboista droga. I być może dlatego po ujrzeniu napisów końcowych pierwsze, co przyszło mi na myśl to: „I czym Wy się tak zachwycacie?”. Doprawdy, nie rozumiem aż po dziś dzień.

Dla mnie „piątka” to po prostu mniej realistyczna, pompatyczna i popchnięta do ekstremy „bycia cheezy” wersja „czwórki”. Zapewne ukończyłem fabułę, bo byłem już starszy i zupełnie inaczej do gry podchodziłem. Gdybym miał w to grać, dajmy na to, szesnaście lat temu, już pewnie zapomniałbym, że w ogóle próbowałem ją przejść. Gdy zadebiutowała wersja na PC, próbowałem cieszyć się nią z przyjaciółmi. Szkoda tylko, że segment Online to dla mnie absurdalne kuriozum, którego fenomenu i zachwytów nie rozumiem. Misje są nudne jak pantalony mojej babci, a i fabuła jest… ot, bo jest. Męczyliśmy się z kodem sieciowym i problemami z połączeniem, ale próbowaliśmy. No, niestety, nie wyszło. Znowu.

Rockstar Games ma lepsze gry od serii Grand Theft Auto

W trakcie moich przygód z gamingiem, czyli znacznej części mojego całego życia, wiele razy miałem do czynienia z Rockstar Games. I choć nigdy nie miałem żadnych oczekiwań względem ich naczelnej serii, reszta projektów to zupełnie inna para kaloszy. W kategorii „the best of” Rockstar wygrywa zdecydowanie Red Dead Redemption, a konkretnie – druga część.

Pierwszego RDR-a przeszedłem i bawiłem się naprawdę dobrze. Być może to dziecięce uwielbienie dla kowbojów, być może tęsknota za uwielbiającym te klimaty dziadkiem i chęć spędzenia z nim trochę czasu za pośrednictwem emulującym jego ulubione westerny gamingowego medium. Sam nie wiem, ale też jakoś szczególnie wybitnie tej gry nie wspominam. Inaczej sprawa wygląda przy Red Dead Redemption 2. Nie będę się tu o niej rozpisywał, bo nie o to chodzi, ale zaznaczę, że w kategorii „gra życia”, to właśnie to. Nigdy nie grałem w nic doskonalszego pod każdym względem. Koniec, kropka.

Ze wszystkich starszych gier od Rockstara najmilej mi się robi na myśl o Bully. „Szkolne GTA” wbrew logice przechodziłem w trakcie zimowych ferii, ale nie przeszkodziło mi to czerpać z tego dzikiej rozrywki. Dalej ubolewam, że nie dostaliśmy „dwójki”, choć oryginału nie przeszedłem. Tak, wiem, wiem… Wybaczcie, ale Rockstar mnie po prostu nudzi (z wyjątkiem RDR2). Fakt niezobaczenia napisów końcowych nie oznacza, że bawiłem się źle, a z Bully miałem o wiele lepsze chwile niż z Grand Theft Auto. Sam nie do końca wiem dlaczego.

GTA VI to nie wszystko. Haker ma ponoć informacje o Bully 2

Dojrzałem! Może…

Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, dopisując kolejne litery tej litanii, jestem w stanie stwierdzić, że z Rockstarem, ani z ich grami, nie mam chyba żadnego problemu. To one mają problem ze mną, bo trafiły na dzieciaka, który po prostu lubował się w innej rozrywce, cenił nierzadko kompletnie odmienne eskapady i po prostu tego nie zrozumiał.

Być może więc to wcale nie jest tak, że ja mam ten cykl głęboko gdzieś? Być może to po prostu wszystkie gwiazdy, warunki dorastania, następujące po sobie etapy życia i troska rodziców, ufających, że dla 11-latka lepszy będzie pierwszy Wiedźmin, bo swojski i znany, a nie jakieś tam Grand Theft Auto, no bo „synek, co ty będziesz jakieś samochody kradł, mamy zastawę, chodź, jedziemy na działkę”?

GTA VI z zapowiedzią na dniach i szybkim pokazem - twierdzi Bloomberg

Grand Theft Auto VI może zmienić wszystko

Ciężko uwielbiać coś, co dziś jest już trochę przestarzałe i bazuje na budowanym przez długie lata uwielbieniu. Mówi się, że lepiej nie wracać do gier, do których żywi się wieczny sentyment i coś w tym jest. Tak samo ciężko jest próbować swoich sił w grach (czy innym medium), które po prostu nie zajmują miejsca w serduchu. Mnie ominęło GTA, a Was być może Muminki. Nie znaczy to, że na nową grę w świecie uroczych stworzonek czekam bardziej niż na GTA VI. Po wewnętrznej rewolucji, jaką przeprowadziło we mnie Red Dead Redemption 2, zaufam Rockstarowi raz jeszcze, na świeżo, świadomie i przepełniony pragnieniem otrzymania kolejnego arcydzieła interaktywnej sztuki.

Zacznijmy więc jeszcze raz. Nie rozumiem fenomenu serii Grand Theft Auto. Może inaczej – rozumiem, ale jestem na niego odporny. Ale może już nie będę? GTA VI to dla Was kolejna cześć czegoś wielkiego, a dla mnie być może okaże się pierwszym, prawdziwym doświadczeniem tej serii, które przez całe życie było mi obce. Być może powinienem traktować ten tytuł jako swoiste rozliczenie z przeszłością, przez które tak wielki kulturowy fenomen mnie ominął? Nie żałuję, ale trochę znów czuję się jak dziecko, które chciało zagrać w „czwórkę”, bo miało ładne pudełko. Nawet bez niego wypróbuję „szóstkę” i być może wrócę wtedy do tego tematu, śmiejąc się pod nosem, jak bardzo kiedyś byłem nieświadomy.

Artur Łokietek
O autorze

Artur Łokietek

Redaktor
Zamknięty w horrorach lat 80. specjalista od seriali, filmów i wszystkiego, co dziwne i niespotykane, acz niekoniecznie udane. Pała szczególnym uwielbieniem do dobrych RPG-ów i wciągających gier akcji. Ekspert od gier z dobrą fabułą, ale i koneser tych z gorszą. W przeszłości miłośnik PlayStation, obecnie skupiający się przede wszystkim na PC i relaksie przy Switchu.
Advertisement
Udostępnij:

Podobne artykuły

Zobacz wszystkie