Kultowe gry z kiosków. W to graliśmy, gdy z kasą było krucho
Dziś na rynku gier króluje cyfrowa dystrybucja, a tradycyjne sklepy coraz rzadziej oferują nam pudełkowe wersje nowych produkcji. Zakupów dokonujemy na popularnych platformach i sklepach internetowych. A kto z was pamięta czasy, gdy gry wideo kupowaliśmy tam, gdzie prasę? Gry z kiosków rządziły się swoimi prawami — zawsze tanie, niekoniecznie wysokiej jakości.
Symbol innych czasów, czyli gry z kiosków
Każde pokolenie graczy ma swoje własne i unikatowe doświadczenia związane z ulubionym hobby. Weźmy na przykład najstarszych z nas. Sklepów z grami nie dało znaleźć się praktycznie nigdzie, a sprzęt do grania najczęściej kosztował krocie i był w nielicznych egzemplarzach sprowadzany zza granicy. Pozwolić sobie na takie hobby mogli tylko prawdziwi szczęśliwcy, którzy nie narzekali na brak gotówki. Mimo wszystko nawet mając kasę, ciężko było niekiedy kupować nowe gry, bo było ich mało. Po czasie pojawiać się zaczęły salony z automatami, gdzie za kilka złotych można było pograć w popularne bijatyki i nie tylko.
Zupełnie innym doświadczeniem było odwiedzanie giełdy z grami. Kultowe bazary i targowiska w Polsce obfitowały nie tylko w ciuchy i chemię z Niemiec, ale także w gry wideo. Ich legalność była oczywiście bardzo wątpliwa, jednak wówczas mało kto zaprzątał sobie tym głowę. Istotne było to, aby dorwać wreszcie tę ciekawą strzelankę, o której opowiadał nam kumpel z ławki, czy zagrać w strategię tak popularną wśród starszych roczników. Zagrywaliśmy się w DOOMa, Unreal Tournament, Heroes of Might & Magic 3 i nie tylko. Dopiero gdy zaczęła się rozwijać faktyczna dystrybucja na naszym rynku, to zaczęliśmy korzystać z rodzimych, legalnych i często lokalizowanych na polski język wydań. Pojawiły się też gry z kiosków — bardzo ciekawy etap naszej historii.
Stadion 10-lecia w Warszawie. Foto: ADAM NOCON / SE/ EAST NEWS.
Gry, ale nie w sklepach
W pewnym momencie, gdy na ulicach zamiast Żabek królowały popularne kioski, zaczęły pojawiać się w nich dość nietypowe produkty. Były to pełnoprawne gry wideo. Nie chodzi tu jednak o czasopisma z płytami, ale faktyczne wydawnictwa gier wideo. To pudełko z produkcją, najczęściej kartonowe lub w cienkim plastikowym opakowaniu stanowiło “danie główne”. Nie były to jednak wersje rodem z normalnych sklepów. Najczęściej charakterystyczne opakowanie wzbogacone było o sporej wielkości teksturkę i małą wkładkę w rodzaju książeczki czy krótkiego pisma. Opakowania te już od wejścia zdawały się krzyczeć “Nowa, wspaniała strzelanka na PC!”. I to w niezłej cenie, bo gry te często kosztowały 10 lub 20 złotych, czyli idealnie na kieszeń niezbyt zamożnego gracza.
Podczas gdy w sklepach z elektroniką królowały produkcje pokroju AAA, jak nowe GTA, FIFA czy inne popularne gry, w kioskach swoje miejsce znajdowały tytuły… dość specyficzne. Nadal byli to przedstawiciele znanych nam gatunków, ale w osobliwej formie. Co mam na myśli? Były to przede wszystkim gry niskobudżetowe, które wielokrotnie określano mianem “gier z kosza”. Bodaj najbardziej znanym twórcą i wydawcą takich tytułów w Polsce była rodzima firma City Interactive — dziś znana jako CI Games. Produkcje te były wypuszczane na rynek masowo. Mam wrażenie, że niemal każdego miesiąca można było natrafić na coś innego. Tym bardziej że swoich sił w takich wydawnictwach próbowały też inne przedsiębiorstwa. Weźmy na przykład kultowe Poldek Driver od Play-Publishing.
Zobacz też: Odpaliłem STALKER 2 na epickich ustawieniach. Mam najlepszy sposób na granie w ten hit
Gry z kiosków miały swój klimat…
Niezależnie od wydawcy, mieliśmy do czynienia z produktami nie najwyższych lotów. Cena wynosząca przysłowiowe dwie dyszki nie mogła nam gwarantować niesamowitej oprawy graficznej czy fabuły rodem z kinowych hitów, czy książek. Mimo wszystko, dla wielu graczy był to główny sposób na zdobycie nowej produkcji — zwłaszcza gdy akurat rodzice podarowali nam banknot z Bolesławem Chrobrym, a na naszym PC wiało nudą i chciało się w coś pograć. Szybka wyprawa do pobliskiego kiosku mogła zakończyć się ciekawą zdobyczą. Nowa strzelanka, efektowne wyścigi albo nawet jakaś gra strategiczna? Kto wie, co tym razem znajdziemy na półce. Przyrównałbym to do swoistego rytuału, do którego jakiekolwiek zakupy na Steam nie mają podejścia.
Do dziś pamiętam ciepłe, letnie dni, gdy akurat było wolne od szkoły, a czasu miałem aż nadto. Jasne, można było wyskoczyć z kumplami na piłkę czy po prostu porozglądać się po okolicy. Ale dobrze wiecie, że czasami chce się w coś zagrać. Najlepiej coś nowego, poznać nową mechanikę, zobaczyć inne lokacje, zwyczajnie zainstalować nową, dopiero co kupioną grę. Takie doświadczenie nie musiało być zarezerwowane wyłącznie dla drogich gier z elektrosklepów. Jako dzieciak samemu mogłem sprawić sobie taki tytuł, choć odpowiednio gorszej jakości. Jednak zamiast wyprawy do dużego miasta, miałem go na wyciągnięcie ręki u siebie, w małym miasteczku i jednym z pobliskich kiosków czy saloników prasowych. Kwota nie miała znaczenia — folijkę zrywało się z odpowiednim namaszczeniem, a płytkę delikatnie wkładało się do napędu. Czeka wspaniała przygoda!
…gorzej z jakością
Niestety, rozgrywka oferowana przez gry z kiosków z reguły wymagała od nas zaciśnięcia zębów. Nawet najlepiej reklamowane opisami strzelanki nie miały szans w starciu z Call of Duty czy Medal of Honor. Podobnie jak wyścigi, które odstawały od popularnych serii Need for Speed lub Gran Turismo. Gry kupowane w salonikach prasowych najczęściej oferowały średniej jakości grafikę, sporo błędów i głupot fabularnych. Ba, opowiadane historie były czasami jedynie pretekstem do przedstawiania kolejnych misji zaprojektowanym po linii najmniejszego oporu.
A jeżeli o grafice mowa, to do dziś pamiętam pewien ciekawy chwyt marketingowy. City Interactive przez długi czas swoje strzelanki reklamowało użyciem silnika graficznego z pierwszej odsłony F.E.A.R. Gra ta prezentowała się świetnie i oferowała m.in. zaawansowaną fizykę. Sęk w tym, że tytuł ten zadebiutował w 2005 roku. W kolejnej dekadzie takie slogany niekoniecznie robiły na kimkolwiek wrażenie. Czy jednak gry te były obiektywnie złe? Niekoniecznie. Na rynku kioskowym pojawiło się kilka niezłych i w sumie udanych produkcji.
SAS: Secure Tomorrow — niezła forma City Interactive
Bardzo ciepło wspominam SAS: Secure Tomorrow. Nie tylko ze względu na użycie kultowej jednostki sił specjalnych z Wielkiej Brytanii, ale również z uwagi na fakt, że był to bardzo zjadliwy shooter z pomysłem na siebie. Zamiast bezmyślnej sieczki na ogromnym polu bitwy, otrzymaliśmy starcia w bliskim kontakcie. Silnik graficzny robił robotę, bo śmigało to i wyglądało nieźle, jak na swoje czasy. Wydana w 2008 roku produkcja kosztowała 19,99 zł i potrafiła przenieść nas do świata jednostki specjalnej w naprawdę dobrym wydaniu:
Gry z kiosków nie zawsze oferowały ciekawy gameplay, a w tym wypadku znalazło się miejsce nawet na pewnego rodzaju elementy taktyczne. Co więcej, prawdziwą wisienką na torcie był efekt zwolnienia czasu, gdy pruliśmy do wrogów celnymi seriami z karabinka szturmowego i nie tylko. Sam oręż też był przygotowany z należytą starannością, a my mogliśmy zmieniać swoje podejście do walki poprzez odpowiedni dobór uzbrojenia. Za taką cenę było naprawdę świetnie!
Mortyr: Operacja Sztorm — polskie Call of Duty?
Seria Mortyr była zabawnie określana mianem “Polskiego Call of Duty”. I nie bez powodów, bo strzelanka FPP opowiadała o losach bohaterskiego żołnierza w czasach II Wojny Światowej. Produkcja mocno bazowała na aktualnych trendach. Gdy półki sklepów w grami zdobiły nowe odsłony serii CoD czy Medal of Honor, w rodzimych kioskach mogliśmy nabyć polską produkcję również osadzoną w realiach największego konfliktu w historii ludzkości. Jedną z odsłon była znana Operacja Sztorm. Nasza postać to chyba najbardziej specjalny spośród wszystkich agentów. Na zlecenie brytyjskiego wywiadu ma on zlikwidować 3 czołowe postacie III Rzeszy – Josepha Goebbelsa, Heinricha Himmlera i Hermana Goeringa.
W grze przynajmniej w teorii, znaleźć mogliśmy wszystko to, co w FPS-ach musiało być. Rozgrywka zabierała nas przez 8 różnych lokacji, w których odwiedziliśmy m.in. Francję czy Niemcy, a każdy poziom posiadał własną charakterystykę. Ciekawy arsenał broni pozwalał wczuć się w klimat II Wojny Światowej, a po uporaniu się z wątkiem fabularnym mogliśmy spróbować swoich sił w rozgrywce multiplayer. Zasadniczo gra na żadnym poziomie nie wyróżniała się, oferując proste doświadczenie pierwszoosobowej strzelanki. Działała oczywiście na silniku znanym z gry F.E.A.R. – nie wyglądała zjawiskowo, ale jednocześnie nie odrzucała.
Terrorist Takedown 3, czyli klimat jedyny w swoim rodzaju
Mortyr miał kilka odsłon, podobnie jak kultowe w niektórych kręgach Terrorist Takedown 3. To efekt kolejnego settingu popularnego wśród fanów FPS. Tym razem gra zabierała nas nie w podróż w czasie, a na wycieczkę do zmagań w ramach współczesnego konfliktu zbrojnego. Trzecia odsłona Terrorist Takedown miała miejsce w Somalii, gdzie jako członek specjalnej grupy bojowej mieliśmy za zadanie odbicie statku porwanego przez terrorystów. A skoro o terrorystach mowa, to samo porwanie nie jest naszym największym problemem — na jego pokładzie znajdują się bowiem śmiercionośne chemikalia, które mogą zostać użyte przez porywaczy w niecnych celach.
Przygoda rodem z kina akcji? Niby tak, choć gra nie pozostawiała takich wrażeń na graczach. Ostatecznie tytuł nie porywał, choć zaoferował kilka naprawdę ciekawych urozmaiceń. Nie brakowało misji z użyciem pojazdów, a nawet korzystania z narzędzi (np. licznika Geigera). Ciekawy arsenał urozmaicał zabawę, czasami pewne etapy mogliśmy pokonywać “po cichu”. Jak na grę za 20 złotych był to bardzo przyzwoity FPS. Szybko się o nim zapominało, lecz dostarczył strawnej zabawy przez kilka godzin.
Źródło: Opracowanie własne