The Legend of Zelda: A Link Between Worlds [3DS]. Najlepsza gra roku?
Oczy demona lśnią w ciemności, a Link sparaliżowany strachem nie ma siły, by unieść swój miecz. Kiedy już myślimy, że nasz bohater poniesie klęskę w pierwszych sekundach gry, rozlega się pukanie do drzwi. Uff… To był tylko zły sen. Ale nie koniec kłopotów.
Link jest uczniem kowala i znowu zaspał na praktykę. Szybko zeskakujemy z wyrka, miotamy się po małym domku i wypadamy na dwór. Na szczęście do kuźni niedaleko. Naszego mentora zastajemy podczas rozmowy z kapitanem straży, dla którego wykonał piękny miecz. Wojskowy, widząc Linka, rzuca w jego stronę tylko tyle, że z takiego próżniaka chyba nic dobrego nie wyrośnie. Wychodzący z kuźni kapitan zapomina o swoim nowiutkim mieczu i właśnie dostaliśmy pierwszy quest do wykonania. Mamy zanieść ostrze do zamku.
Przed fortecą dowiadujemy się, że kapitan jeszcze nie wrócił. - Pewnie jest w sanktuarium – tłumaczy strażnik i pokazuje drogę na skróty. No cóż. W drogę, to przecież kilka kroków dalej. Nie wiemy jeszcze, że za chwilkę dojdzie do tragedii. Kogo spotkamy wewnątrz świątyni? Z kim przyjdzie się zmierzyć? No, tego już nie zdradzę. Powiem tylko, że właśnie rozpoczęła się wspaniała przygoda, która nie pozwala odstawić 3DS-a choćby na chwilkę.
Poczynania naszego bohatera obserwujemy z lotu ptaka. Czasem kamera robi jednak najazd i możemy podziwiać Linka z innej perspektywy, zazwyczaj podczas przerywników wprowadzających nas w fabułę. Sama rozgrywka jest przyjemna i bardzo prosta.
The Legend of Zelda: A Link Between Worlds to żaden skomplikowany RPG, w którym ślęczymy godzinami grzebiąc w ekwipunku i zastanawiając się, w którym pancerzu bardziej nam do twarzy. To typowy przedstawiciel action-adventure, z naprawdę małą szczyptą role-playing game. Całą grę przechodzimy mając jeden miecz, jedno wdzianko i jedną tarczę. Oczywiście możemy je z czasem ulepszyć, dzięki czemu stajemy się silniejsi i bardziej wytrzymali. To jedyny sposób na level up, bo klasycznego zbierania punktów doświadczenia, jak w seriach Diablo czy Baldur’s Gate, tutaj po prostu nie uświadczysz. To nie tego typu produkcja.
Mamy jednak ekwipunek, a w nim kilka ciekawych przedmiotów, które pomogą dotrzeć do ostatniego bossa. Jest na przykład łuk, bumerang, różdżka ognia, potężny młot do rozłupywania czaszek czy hak, którym podciągamy się na niedostępne półki niczym Batman. W ciemnych lochach możemy zapalić lampę oliwną, która rozświetla nieco dungeony. Podróżując po kopalniach ociekających płynną lawą, warto skorzystać z magii lodu, budując pomost przez rozgrzane, kipiące morze.
Link jest naprawdę bogaty w przeróżne gadżety. Początkowo nie dostajemy ich na własność. Jedną z największych nowości w grze jest bowiem system wypożyczania przedmiotów. W sklepie Ravio za kilka rupii (to tutejsza waluta) dostaniemy rzeczy konieczne do wykonania wybranych misji. Pożyczka nie trwa wiecznie. Kiedy zginiemy, wszystkie rzeczy wracają do sprzedawcy. Jak już wspomniałem, jest tak na początku gry. Później system nabywania gadżetów się zmienia, lecz nie chcę zdradzać za wiele. Zagrajcie, a sami zobaczycie.
Powrót do przeszłości, ale w nowym stylu
The Legend of Zelda: A Link Between Worlds czerpie pełnymi garściami z wydanej w 1992 roku na SNES-a Legend of Zelda: Link to the Past. Jeśli graliście w tamten tytuł, nowe przygody Linka mogą sprawić małe wrażenie deja vu. Te same układy uliczek, te same domki, nawet ogródki przed nimi. Oczywiście, w odświeżonej oprawie graficznej. Podobnie jak dźwięki wydobywające się z głośników konsolki, jest ona na dobrym, 3DS-owym poziomie.Link to the Past vs Link Between Worlds. Zobacz podobieństwa!
The Legend of Zelda: A Link Between Worlds. Zobacz trailer