Star Wars Outlaws to porażka? 7 największych problemów gry
Dyskusja wokół Star Wars Outlaws jest niesamowicie gorąca. Pozytywne opinie niektórych recenzentów spotykają się z krytyką rozgoryczonych graczy, którzy mieszają tytuł z błotem. Ciężko wyciągnąć z tego jakiekolwiek użyteczne informacje, bo z grą jest albo bardzo źle, albo naprawdę dobrze. Jak to wygląda w rzeczywistości? Spędziłem z tytułem sporo czasu od premiery i mam dla was listę 7 największych wad tej produkcji.
Spis treści:
- Otwarty świat, ale po co?
- Reputacja w Star Wars Outlaws
- Skradanie woła o pomstę do nieba
- Sztuczna inteligencja — chyba jej nie ma
- Zabrakło miejsca na przygodę
- Strzelać można, ale to bez sensu
- Historia? Coś, co powinno motywować
Otwarty świat — ale po co?
Jednym z najważniejszych elementów gry Star Wars Outlaws miał być otwarty świat. To bodaj pierwsza produkcja w uniwersum Gwiezdnych Wojen, która nie dość, że nie każe nam machać mieczem świetlnym, to na dodatek zezwala na swobodną eksplorację kilku planet i nie tylko. Na pierwszy rzut oka zapowiada się to świetnie. Środowisko wykreowane przez twórców z Massive Entertainment wygląda okazale, pejzaże malowane na ekranie prezentują się urodziwie, a możliwość zwiedzenia kilku planet brzmi jak świetna zabawa. Mam tylko jedno pytanie — po co to wszystko?
Terenu do eksploracji jest sporo.
Od otwartego świata oczekuję tego, co w otwartym świecie powinno być standardem. Chodzi mi o swego rodzaju mikroprzygody, których mogliśmy zaznać choćby w Red Dead Redemption 2. Podczas podróży z punktu A do B powinniśmy natrafiać na nietypowe sytuacje, zdarzenia losowe i niespodzianki, które możemy odkryć zbytnio zbaczając ze szlaku. Tego w Star Wars Outlaws zwyczajnie nie ma, a całość przypomina raczej makietę, której jedynym zadaniem jest stwarzanie pozorów. Musimy przecież mieć po czym zasuwać ścigaczem od jednego zleceniodawcy do drugiego. Na próżno szukać w tym wszystkim żyjącego ekosystemu, który dawałby nam choćby namiastkę urywka galaktyki żyjącego własnym życiem. Zamiast tego mamy akwarium — może i ładne, ale sztuczne i z miejsca odkrywające niemal wszystkie karty.
Reputacja w Star Wars Outlaws — prościej się nie da
Na długo przed premierą twórcy reklamowali stworzony system reputacji, który ma być odzwierciedleniem naszych relacji z poszczególnymi organizacjami przestępczymi w półświatku galaktyki. Wykonując zadania dla danego kartelu, zyskujemy jego przychylność, a dłuższa współpraca pozwala nam odblokować różnego rodzaju dodatki, jak wstęp na jego terytorium, czy ciekawsze towary u handlarzy i przedmioty specjalne. Analogicznie, działanie przeciwko danym grupom ściąga na nas ich gniew. Chociaż brzmi to obiecująco, to w Star Wars Outlaws pomysł ten zrealizowano do bólu banalnie i prostacko.
Kartele rządzą półświatkiem.
Całość sprowadza się w zasadzie do okazjonalnego podejmowania decyzji A lub B, gdzie A pozwala nam np. dokończyć powierzone zadanie zgodnie z wolą zleceniodawcy, a B to odwrócenie się od niego i otrzymanie innej korzyści, przy okazji wspierając konkurencyjną grupę. Nie ma w tym zbyt wiele miejsca na zastanawianie się. Decyzje możemy podejmować całkowicie losowo, bo i tak zawsze jakieś drzwi będą zamknięte, w zamian otrzymamy coś innego. Nie sposób doszukać się w grze skomplikowanych układanek, bo kartele nie rosną w siłę ani też nie słabną, dlatego nie ma ryzyka na postawienie na złą kartę. Brak też jakiegokolwiek moralnego tła naszych decyzji, bo kantowanie oszustów nijak nosi znamiona szlachetności, gdy zyskują jemu podobni. To zaskakująco płytka mechanika.
Skradanie? Twórcy powinni schować głowę w piasek
Wobec gier skradankowych mamy prawo mieć pewną listę wymagań. Chodzi o obowiązkowe mechaniki, do których przyzwyczaiły nas serie takie, jak Metal Gear Solid czy Splinter Cell. Dobra skradanka daje nam duże pole manewru, wiele ścieżek, jednocześnie rzucając gracza w sam środek iście niekorzystnej dla nas sytuacji. Oto bowiem jesteśmy tam, gdzie być nas nie powinno. Wokół masa wrogów, kamer, systemów bezpieczeństwa — jesteśmy wobec tego kompletnie bezbronni, a jednak cel trzeba zrealizować. Taką grą miało być Star Wars Outlaws, ale… nie udało się. Bo skradanie, podobnie jak wiele innych elementów, to spłycony do bólu banał.
Trochę jak Uncharted? No nie do końca.
Rzadko kiedy mamy możliwość nieliniowego przechodzenia przez daną lokację. Jasne, na pozór ścieżek jest przynajmniej kilka, ale efektywna okazuje się z reguły tylko jedna — musimy ją odkryć metodą prób i błędów, bo nikt o zdrowych zmysłach nie wie, czy akurat przechadzając się dwa metry za grupą przeciwników, któryś zareaguje. Spoiler — czasami odkrywają nas od razu, lecz gdy akurat tak zaplanowano linię poruszania się, to wtedy jesteśmy kryci. Serio, w niektórych miejscach możemy wejść do strzeżonego kompleksu głównym wejściem, po prostu omijając po cichu czwórkę szturmowców.
Pozory i utarte schematy
Z reguły nasze poruszanie ogranicza się do przechodzenia z góry ustaloną ścieżką, która usłana jest wszelkiej maści skrzyniami i innymi elementami otoczenia, za którymi można się ukryć. Mechaniki, które pozwalają nam pozostać niezauważonym, są mocno ograniczone. Możemy zagwizdać i zwrócić uwagę strażnika. Ale tylko jednego, bo z jakiegoś powodu tajemniczy dźwięk działa tylko na jedną parę uszu, nawet jeżeli przed nami znajduje się cały oddział wrogów. Pomocny bywa nasz mały towarzysz Nix. Jego repertuar ruchów również nie należy do rozbudowanych. Może rozproszyć danego przeciwnika, zaatakować go, lub sabotować konsoletę alarmu czy bombę, ewentualnie przynieść oddalony przedmiot i włączyć niedostępny przycisk. Nawet nie myślcie o zakrywaniu przez niego kamer — to już ponad siły małego stworka.
Nasz towarzysz chce pomóc!
Ostatecznie większość etapów skradankowych (a więc i lwia część gry) to nie tyle rozprawianie się z problemem dotarcia do danego miejsca, co poszukiwanie tej jednej słusznej drogi wymyślonej przez twórców. Rzadko kiedy możemy sobie pozwolić na finezję, bo często natrafimy na przysłowiową ścianę. Ostatecznie clue rozgrywki sprowadza się do znalezienia liniowej ścieżki i wykonania kilku określonych akcji dających nam poczucie “kombinowania”. W rzeczywistości jednak to bardzo spłycona wizja tego, jak powinna wyglądać gra skradankowa.
AI w Star Wars Outlaws nie istnieje
Kolejnym problemem gry jest sztuczna inteligencja wrogów, a w zasadzie jej brak. To jak najbardziej łączy się z zarzutem o słabo zrealizowane skradanie, bo sposób, w jaki nasi przeciwnicy są głusi i niewidomi jest wręcz absurdalny. Wspominałem już o gwizdaniu — te działa tylko na jednego oponenta. Często, gdy jest ich w danym otoczeniu kilku, my i tak możemy eliminować ich po kolei bez większych trudności. Chociaż szturmowców pokonujemy ciosem pięścią w hełm (sic!), to kompani i tak nie słyszą, że coś się kroi. Ich słuch jest ograniczony tylko do obszaru widzenia — a przynajmniej takie wrażenie odniosłem po kilkunastu misjach “na cicho”.
Pif-paf, z blastera strzał.
Ciężko jest doszukać się jakichś ciągów przyczynowo-skutkowych w zachowaniu przeciwników. Z reguły stoją lub przechadzają się po danym obszarze i nie stanowią faktycznego rywala, którego trzeba przechytrzyć. Nie ma w grze czegoś takiego, jak szukanie sposobu na danego oponenta. Jeżeli mamy do czynienia z jednym, to wystarczy, aby Nix go zaatakował — my podbiegniemy i wykończymy delikwenta. Gdy jest ich dwóch, również damy sobie radę w miarę szybko. Niekiedy przebiegniemy im pod nosem, a nawet nie zareagują. Innym razem wypatrzą nas z odległości połowy układu gwiezdnego. Nie wiem, jak to zaprojektowano, ale wiem, że nie działa.
Gra przygodowa bez przygody, czyli Star Wars Outlaws
Najnowszą produkcję wydaną przez Ubisoft reklamowano jako wyjątkową przygodę w popularnym uniwersum, ale z innej perspektywy. Tym razem wcielamy się przecież w przemytniczkę i awanturniczkę, nie zaś Jedi. Do tego mamy otwarty świat, frakcje, mnóstwo zadań. Brzmi jak przepis na niezapomnianą przygodę? Niestety, tego w tym wszystkim właśnie brakuje. O rosnącym statusie dowiadujemy się podczas dialogów przed kolejnymi zadaniami. Rzekomo wieść o nas rozchodzi się wszędzie, ale tego wcale nie czuć. Nie kupujemy nowych, lepszych pojazdów, Nie zdobywamy niczego, co stanowiłoby dowód rozwijania się naszej pozycji w galaktyce. Jasne, jest system zdobywania umiejętności czy upgrade’u sprzętu, ale to wszystko tak naprawdę jest nam dane na samym starcie.
Lokacjom nie można odmówić uroku.
Brak możliwości popełniania błędów czy nieliniowych rozwiązań sprawia, że każda akcja przybliża nas do jedynego rozwinięcia. Byłoby świetnie, gdyby do misji dało się podchodzić w nieliniowy sposób. Widziałbym tu np. opcję uruchamiania kontaktów, które na naszą prośbę zaatakowałyby daną placówkę, pozwalając nam na jej łatwiejszą infiltrację. Czy choćby system korupcji (pamiętacie Empite At War: Forces of Corruption?), dzięki któremu dany oddział dałby nam spokój. Widać, że Star Wars Outlaws próbuje romansować z namiastkami tych elementów. Wszystko to jednak jest do bólu liniowe, a i w żadnym momencie nie zrealizowano tego wystarczająco dobrze.
Strzelanie jest zupełnie bez sensu
Podstawowym i jedynym elementem uzbrojenia głównej bohaterki jest blaster. Chociaż z biegiem rozgrywki ulepszamy go o nowe funkcje, to jest jedyną formą oręża, jakie będziemy dzierżyć na stałe. O ile możemy podnosić karabiny poległych wrogów, to robimy to tylko na chwilę — aż do wyczerpania magazynka. Blastera nie wymieniamy na lepszy model, od początku do końca mamy ten sam egzemplarz. Liczyłem, że handel bronią w półświatku będzie kwitnął, a tymczasem Kay pozostaje wierna jednemu blasterowi…
Ucieczki i wybuchy.
To tylko pierwszy powód tego, że strzelanie samo w sobie jest nudne. Brak ekscytacji powoduje też realizacjia starć, bo są one szalenie mechaniczne i pozbawione satysfakcji z faszerowania wrogów wiązkami lasera. Widać w tym ducha The Division i to ogromna wada gry. Naprzeciwko otwierają się drzwi, wybiega masa przeciwników, my musimy uciec, ewentualnie podjąć próbę eliminacji oponentów. Bez żadnych sztuczek, jedynie wychylając się zza jednej z miliona skrzyń. I praktycznie za każdym razem używając ten sam rodzaj broni. Jakby tego było mało, to twórcy zdecydowali się również na coś jeszcze, co równie jest idiotyczne. Chodzi o starcia podczas ucieczki ścigaczem. Czasami ruszy za nami uzbrojona grupka pościgowa. Będzie do nas strzelać, a my… Cóż, nie da się odpowiedzieć ogniem – gra nie ma systemu strzelania podczas jazdy. Możemy jedynie liczyc na naładowanie się paska adrenaliny, który pozwoli nam skorzystać z systemu szybkiej eliminacji kilku wrogów. Coś jak np. umiejętności w Call of Juarez, Red Dead Redemption czy Splinter Cell: Conviction.
Historia, czyli trzymamy kciuki za koniec
Nie chciałbym się pastwić nad Star Wars Outlaws – chcę kibicować Kay w jej drodze po fortunę, wszak to sympatyczna dziewczyna z marzeniami. Ale na Boga, nie jestem w stanie. Po prostu twórcy ani przez moment nie próbują nam dawać powodów do zaangażowania się w opowiadaną historię czy poznania motywacji poszczególnych bohaterów. Podczas gry kilka razy zobaczymy przebłyski z przeszłości dziewczyny, aby poznać jej genezę. Nie są to jednak mocarne przerwyniki gameplayowe, jak miało to miejsce choćby w The Last of Us czy serialu Lost. W grze Naughty Dog od początku wiedzieliśmy, co ukształtowało Joela. Ba, braliśmy udział w tych tragicznych wydarzeniach. Popularny serial z kolei dawał nam poznać bohaterów, aby później sprytnie przybliżać ich przeszłość, co często zupełnie burzyło nasze mniemanie o danych osobach.
Jeszcze więcej wybuchów.
W Star Wars Outlaws po raz kolejny podjęto pewne próby, jednak spełzły one na niczym. Nijak nie jesteśmy w stanie zapałać szczególną sympatią do Kay na podstawie urywków z jej przeszłości. Motywacja bohaterki wydaje się być mdła i nijaka, a poziom sztampowości historii dobrnął do istnych szczytów. Wydaje mi się, że to jedyny powód, dla któego w grze pojawia się Nix – mały i uroczy towarzysz. Jest słodki, nie chcemy, aby stała mu się krzywda – to jedyne emocje, które jakakolwiek postać lub historia są w nas w stanie wywołać.
Zobacz też: PS5 Pro wycieka tuż przed prezentacją. Znamy ceny, modele, datę premiery i specyfikację
To poszło w bardzo złym kierunku
Ostatecznie nie da się okreslić Star Wars Outlaws bezwzględnie złą grą, bo nie jest to crap w myśl tego, co możemy sobie wyobrażać. Z drugiej strony, wszystkie istotne elementy produkcji kuleją – są za mało dopracowane, potraktowano je po macoszemu, nigdzie nie widać kunsztu i czegoś “wyjątkowego”. W jednym miejscu zrealizowano pobieżnie skradanie, gdzie indziej jest strzelanie (choć słabe, to jest), otwarty świat może i ładny, to szalenie pusty – gdzieś dzwoni, ale nie wiadomo, w którym kierunku się udać.
Kay lubi ładować się w tarapaty.
I twórcy też najwyraźniej nie wiedzieli. Bo to nie jest typowa gra skradankowa – za mało w niej dobrych elementów działania po cichu. Nie jest to też sandboks, bo nasze możliwości są dość ograniczone. Otwarty świat może i jako tako żyje, ale tylko w bardzo wąsko określonych ramach. To nie produkcja, której szukaliście – a przynajmniej jeżeli macie spore doświadczenie w grach wideo. Śmiem twierdzić, że tak ostrożnie wykreowany produkt miał na celu tylko jedno – trafienie w gusta mało doświadczonej grupy odbiorców, która pojawiła się na skutek wielu nowych filmów i seriali z uniwersum. Bo pamiętając takie gry, jak kultowy KOTOR czy Jedi Fallen Order nie sposób nie przyrównać Star Wars Outlaws do ugotowanego kurczaka z ryżem bez przypraw. Może i nie jest to danie obrzydliwe, ale nikt o zdrowych zmysłach nie będzie czerpał z niego radości.