Kto nie grał w serię STALKER, ten nie wie co to klimat
Seria STALKER to kawał mojego gamingowego życia. Do każdej odsłony podchodziłem dziesiątki razy, a dziś próżno szukać podobnych gier. Jeżeli poprzednie części faktycznie trafią na konsole – wstydem będzie nieogranie ich, nawet jeżeli absolutnie nic się nie zmienią.
Ale jak to?! Tak grać bez remake’u czy remastera? Ano tak – STALKER to wybitny kawał historii gamingu. Niestety, do tej pory dostępny wyłącznie dla graczy na PC i w sumie nie ma się co dziwić. Gry są żywe po dziś dzień i to nie tylko ze względu na ich znaczenie i status „kultowych”. Przede wszystkim do tej pory mają ciągłe wsparcie sceny moderskiej. Być może brzmi to dziwnie, ale nie jestem w stanie wyrazić słowami tego, jak bardzo polecam ich ogranie. Nawet w niezmienionym od lat stanie „surowym”.
STALKER nie potrzebuje remastera, a odpowiedniego podejścia
„To żeś dowalił” – można pomyśleć, czytając powyższy śródtytuł. Faktycznie, „odpowiednie podejście” da się w zasadzie odnieść do każdej wiekowej gry wideo, która dziś nie radzi sobie tak dobrze, jak kiedyś. Ten głupiutki argument osobiście tępiłbym jak zły, ale w przypadku STALKER-a po prostu nie mogę uważać inaczej. To gry, które sporą część swojego jestestwa zawdzięczają temu, jak wyglądają i jak się w nie gra. Zapewne fani Gothica się ze mną zgodzą, a reszta pokiwa tylko głową w rytm dezaprobaty mojego „profesjonalizmu”. I ja to doskonale rozumiem, ale nic nie poradzę! Być może to kwestia mojego fanbojstwa, a być może po prostu wyidealizowanie całej tej serii.
STALKER: Cień Czarnobyla ma rzekomo dostać port na konsole. Do internetu trafił nawet fragment rozgrywki, który wydaje się… słaby, no. Co tu dużo mówić – nie widać, że zmieniło się cokolwiek innego oprócz ikonek klawiszy odpowiedzialnych za dane działanie. Niby i możemy liczyć na lekkie odświeżenie grafiki, nowe funkcje i przerobiony interfejs, ale to wciąż będą te same, wiekowe gry. Cytując popularnego mema: „I bardzo k**** dobrze” (traktujcie to półżartem, bo w istocie nie obraziłbym się za remake całej serii).
Oglądając materiał, od razu ruszyłem na Steam, aby raz jeszcze pobrać kultowy Zew Prypeci i zanurzyć się w zajętą przez anomalie, bandytów i pokraczne mutanty Zonę. Nabrałem ochotę nawet na uciekanie przed tymi mendami snorkami. Powrót do klasyki może okazać się moim wybawieniem, gdy skończę tę cholerną przeprowadzkę. W końcu będę mógł w spokoju ponownie zatopić się w którymś z komputerowych światów. Czemu więc nie wybrać najbardziej klimatycznej gry, jaka istnieje?
Jeżeli nie graliście w STALKER-a, to nie znacie definicji słowa „klimat”
Z pierwszą częścią cyklu miałem do czynienia jeszcze w 2006 roku (jeżeli mnie pamięć nie myli), gdy jedno z gamingowych czasopism wrzuciło na okładkę najbardziej obrzydliwą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem. Dziś może i horrory oglądam do śniadania, a w Outlast gram wyłącznie dla rozrywki, ale kiedyś bałem się dosłownie wszystkiego. W tym tego rozsypującego się żółtego lica z Cienia Czarnobyla. To było dla mnie na tyle przerażające, że gry przez wiele lat nie uruchomiłem.
Wszystko zmieniło się wraz z premierą Czystego Nieba – przez wielu uważaną za najgorszą (ale i tak wybitną) część cyklu. Wtedy dopiero dowiedziałem się, co tak naprawdę oznacza „wolność”, że eksploracja może być przyjemna, a głos Mirosława Utty to gwarant zanurzenia się bez opamiętania w przedstawiony w grze świat. Polacy dostali wyjątkowe wydanie z charakterystycznym lektorem, którego bardzo będzie mi brakować w „dwójce”.
Czyste Niebo to pierwsza fabularna gra, w której przez pierwsze paręnaście godzin prawie wcale nie zajmowałem się głównym wątkiem. Jasne, niektóre zadania trzeba było zrobić, ale nic nie dorówna przyjemności z eksploracji posępnej Zony, wymijania bandytów, przekradania się obok śpiących mutantów czy znalezienia pierwszego karabinu snajperskiego. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie czułem podobnego zewu odkrywania świata – nawet fenomenalny Elden Ring w pewnym momencie wymęczył mnie na tyle, że w końcu musiałem popchnąć wątek główny do przodu. Jest to kuriozalne, bo w STALKERZE tak naprawdę błądziłem bez celu po niewielkiej mapie i wcale się przy tym nie nudziłem.
Wersja na konsole to must-have nie tylko dla fanów klasyki
Potem był Zew Prypeci, na końcu dopiero Cień Czarnobyla. I w końcu… mody. Dużo ich nie testowałem, co jest kolejnym kuriozum, bo jest wiele wspaniałych modyfikacji. Miałem je jednak gdzieś i przez lata wracałem do „surowych” gier – dokładnie tak samo brzydkich i nieoszlifowanych, jakie zapamiętałem. STALKER skłonił mnie do lektury „Pikniku na skraju drogi”, seansu radzieckiego Stalkera Tarkowskiego i pokochania atmosfery opuszczonych i zniszczonych budynków. Po latach magia miała powrócić za sprawą Metro 2033 i choć również uwielbiam tę serię, uważam, że jest zupełnie czymś innym niż pozycja GSC Game World.
Oczywiście, że czekam na pełnoprawną kontynuację, ale moje serce zawsze pozostanie przy poprzednich odsłonach. Chyba każdy z nas ma jakąś grę, do której żywi wyjątkowe wspomnienia. Stawiam, że każdy jest w stanie przywołać sobie ten jeden fragment gry, który na zawsze pozostanie gdzieś tam z tyłu głowy. Dla mnie to właśnie początek Czystego Nieba, w którym lawirowałem na skażonych mokradłach, rzucałem śruby i starałem się uciec od przerażających potworów, bo miałem tylko cztery naboje do dwururki.
I właśnie przez takie wspomnienia mogę z całego serca polecić każdemu podejście do STALKER-a, jeżeli tylko będzie miał okazję. I to nawet bez dodatkowych „ulepszaczy”. Zestarzało się sporo – jest koszmarny interfejs i obskurna dziś grafika, ale nie ma innej gry tak trafnie definiującej określenie „klimatyczna”. Reszta graczy może tylko oczekiwać na next-genową „dwójkę”, do której mam sporo wątpliwości – czy deweloperom uda się po tylu latach ponownie oczarować skażonego nostalgią i pięknymi wspomnieniami „dorosłego” mnie? Być może STALKER to seria, której uwielbienie pozostanie w pamięci i też potem będę brzmiał jak jakiś boomer, twierdząc, że „to nie to samo, co kiedyś”. Doprawdy, aż nie poznaję samego siebie.