Ten film powinni sprzedawać na receptę. Na Max znajdziecie przeoczoną perełkę
Jesienna chandra? To chyba częsta dolegliwość wielu osób, które nie są w stanie szybko przestawić się po wielkich upałach. Ja akurat nie mam tego problemu, ale pogarszająca się pogoda i tak robi swoje. Dlatego tak bardzo cieszę się, że w ofercie Max od jakiegoś czasu dostępny jest tak dobry film, który mogliby sprzedawać jak lekarstwo.
Bo w pewien sposób serwisy streamingowe są lekarstwami – potrafiącymi uzależnić, mocno wpływając na nastrój w zasadzie każdego, kto akurat coś ogląda. Nie da się zaprzeczyć, że przecież chyba każdemu zdarzyło się uronić łezkę lub chociaż poczuć doła przy jakimś przejmującym dramacie czy wręcz odwrotnie – przestawić się na lepsze samopoczucie, gdy akurat sprawdzimy komedię czy innego rodzaju film na poprawę nastroju. Zapewne każdy z Was ma w zanadrzu obraz na każdą sytuację. Sam zawsze trzymam kilka fantastycznych animacji, które po prostu zawsze wywołają szeroki uśmiech, niezależnie od tego, co by się działo.
Max na jesienną nudę
Jak jednak bywa z każdym rodzajem lekarstwa, nie można przesadzać i trzeba wiedzieć, jak je dawkować. I, tak naprawdę, co w zasadzie dawkować, bo to chyba kluczowa kwestia. I tak jak zazwyczaj mam ochotę obejrzeć na ekranie coś, czego normalnie nie doświadczam w prawdziwym życiu – klasyczne mordowanie się w imię rozrywki – czasami też potrzebuję czegoś rozluźniającego.
W bibliotece Max bez echa przeszły dwa dodane jakiś czas temu produkcje. Jedna z nich to idealne remedium na ponury dzień i chandrę, a drugi leży po przeciwległej stronie, zahaczając raczej o ponurą makabreskę, co by człowiek mógł doświadczyć nieco grozy.
Ku mojemu zaskoczeniu, bardziej polubiłem się z pierwszym z nich. Drugi, film znany u nas jako „Stolik kawowy”, to mocna rzecz. Być może zbyt mocna jak na wspomnianą jesienną chandrę (dobra, brzmię jak straszny dziad, ale wiecie, o co mi chodzi!). Ale ten pierwszy… pochłaniając każdą minutę kanadyjskiego debiutanckiego obrazu Ariane Louis-Seize czułem, jak rośnie we mnie przeciwbólowy efekt zdejmujący nawet najsilniejszą migrenę, nawet mimo tego, że sam tytuł niejako ją wywołuje. Trzeba mieć głowę na karku, żeby nazwać własny obraz… „Humanitarna wampirzyca poszukuje osób chcących popełnić samobójstwo”. No cóż…
Wampiry, ale nie świry
Przede wszystkim słyszałem o tym filmie już jakiś czas temu, przy okazji jego premiery na 80. festiwalu w Wenecji. Zdobył na tyle dobre opinie krytyków, że samo w sobie mogłoby to kogoś zachęcić, choć ja akurat (dość przewrotnie, skoro sam oceniam filmy czy gry) z rezerwą podchodzę do tego typu zapewnień. No ale ten tytuł – jakże mógłbym odmówić sobie przyjemności seansu? Choć na platformie Max zadebiutował względnie niedawno, w istocie nie słyszałem żadnego poruszenia w sieci. Czyżby przeoczona perełka?
Bo „Humanitarna wampirzyca poszukuje osób chcących popełnić samobójstwo” perełką jest, bez wątpienia. Choć gdzieniegdzie możecie natknąć się na sklasyfikowanie go jako horroru, to mniej więcej tyle w tym prawdy, ile w fakcie, że „Zmierzch” także zwykło się tak określać. To… dramat lekkich obyczajów, czarna komedia podszyta zaskakująco realistycznym romansem, młodzieżowa ekspresja wobec jak zwykle raniących ich rodziców. Zapewne dla niektórych sam fakt, że to film o wampirach, może być zniechęcające, ale uwierzcie mi, niewiele tu podobieństw do czegokolwiek innego.
„Humanitarna wampirzyca poszukuje osób chcących popełnić samobójstwo” na Max to perełka
Mamy do czynienia z ciekawym przypadkiem, bo nie muszę tu opisywać, o czym jest ten film. Nie muszę, choć i tak to zrobię – ale wszystko jest w tytule. Jest wampirzyca, która jest wyjątkowo humanitarną postacią, brzydzącą się wszystkiego tego, co robią wampiry. A one, rzecz jasna, zabijają. Sęk w tym, że zabijają z potrzeby przetrwania, bo bez krwi to i one same długo nie pociągną. Sasha, bo takie imię nosi bohaterka, jest osobą wybitnie brzydzącą się wszelkich form agresji.
Tylko że jej rodzice to prawdziwe wampiry z krwi i kości, istoty doskonale obeznane z zasadami rządzącymi ich światem. Bez żarcia, czyli zabijania, nie ma życia. Sasha sprzeciwia się potrzebie polowania, radośnie i nieco przewrotnie (wszak jest wampirem) stwierdzając, że woli… umrzeć. A przynajmniej do czasu, gdy poznaje niedoszłego samobójcę, młodego chłopaka pragnącego tylko i wyłącznie odejść z tego świata. No i pojawia się sposobność, na której niejako skorzystać mogą obydwoje.
Brzmi to może i dość makabrycznie, wszak nadal mówimy o filmie o wampirach, który nie wstydzi się krwi, lekko podchodząc do sposobności zabijania ludzi. Jest w tym jednak pewna piękna ironia, o którą zresztą tu chodzi. Opiera się na przeciwnych sobie pozornie, ale w praktyce wyjątkowo komplementarnych emocji.
Przede wszystkim mówimy o debiucie reżyserskim, czyli specyficznym rodzaju kina, które bronić ma się scenariuszem, reżyserią i w zasadzie wszystkim tym, na co budżet nie wpływa w decydującym stopniu. Arthouse’owy młodzieżowy komediodramat idealnie wypełnia swoją narracją absolutną pustkę o tej porze roku, delikatnie i lekko pląsając między motywami, bez zbędnego umoralniania.
Lekka, ciężka historia
A motywy te dotyczą oczywiście dorastania, relacji z ludźmi, rodziną, miejsca w społeczeństwie czy wreszcie nawet depresji, jaka by ona nie była. To wszystko tak naprawdę da się zgadnąć jeszcze przed seansem, więc pod przykrywką sprytnie ujętego filmu o wampirach nie znajdziemy żadnego większego zaskoczenia. To jednak nie szkodzi, bo być może właśnie dlatego „Humanitarna wampirzyca” wchodzi w nas jak nóż w masło albo… kły w szyję.
Kino młodzieżowe, traktujące o dorastaniu ma w sobie pewną uniwersalną prawdę, która dotyczy niemal każdej ludzkiej istoty na tym świecie. W końcu każdy z nas w jakiś sposób dorastał i nawet jeśli emocje w scenariuszu czy te wyrażane przez aktorów nie są kompletnie nam znane, i tak jesteśmy w stanie się z nimi utożsamić. Mało jest jeszcze kina młodzieżowego z Gen Z, pokolenia tak kontrowersyjnego, jak i mającego w sobie zaszczepioną wolność, jakże pożądaną przez millenialsów lata temu. Jeśli tylko zdecydujemy się na seans, znajdziemy tu właśnie wszystko to i zresztą nie tylko. Przedstawione ze swoistą lekkością ducha, zagrane w magicznie makabrycznym, gotyckim tańcu pary głównych bohaterów z fenomenalną Sarą Montpetit w roli Sashy.
O dobrych filmach w streamingu mógłbym prawić bardzo długo, ale o filmach, które niczym lekarstwo goszczą w naszych żyłach, tętniąc ciepłem – nawet jeśli martwym – nie ma sensu egzaltować się istnymi tomiszczami zdań. Wystarczy tak naprawdę tylko jedno – jeśli macie Max, musicie obejrzeć. Jeśli nie macie, to najlepiej zróbcie, żeby mieć (nie, to nie jest reklama!) i wtedy obejrzyjcie. Prawdziwy krwawy diament, być może zbytnio w naszym kraju przeoczony, odwdzięczy Wam się na wiele różnych sposobów i to niezależnie od tego, czego w nim szukacie.