Aby Mafia: The Old Country mogła się udać, twórcy muszą spełnić tylko jeden warunek
Stało się! Doczekaliśmy się oficjalnej zapowiedzi Mafia: The Old Country, czyli w wolnym tłumaczeniu Mafii 4. Za sterami znów jest Hangar 13 i jest to dobra i zła wiadomość jednocześnie. W końcu wystarczy skupić się na jednej zasadzie, aby tytuł okazał się godnym następcą legendarnej (nie Ty, Mafia 3) serii i spełnił pokładane w nim nadzieje.
Plotek było co niemiara, a domysłów jeszcze więcej. Insiderzy prześcigali się w ujawnianiu nowych informacji o grze i dziś wiemy już, że spora część z nich minęła się z prawdą. Mówiono już o podróży w przyszłość, tj. do lat 70/80 w Las Vegas, miejscu w zasadzie idealnym do tego, aby osadzić w nim właśnie ten cykl. Od dawna spekulowano jednak o jeszcze innej lokacji i innych latach, na pozór przeczącym temu, czego być może oczekują fani (bo zapewne oczekiwali kontynuacji, a nie prequela).
Ku mojemu zaskoczeniu – gracze w sieci są podekscytowani faktem, że znajdziemy się na Sycili. Ta wyspa jest przecież historycznie absolutnie kluczowym miejscem dla mafijnego przemysłu zbrodniczego. I nie tylko w skali „prawdziwego świata”, ale również w skali serii Mafia. To tu przecież swoją działalność zapoczątkował Ennio Salieri, który bardzo chętnie wracał wspomnieniami do tych dawnych czasów. W sumie nikt nie powinien czuć się zaskoczony, że trafimy właśnie tam, jeśli tylko uważnie grał w remake pierwszej części. Nawiązań było tyle, że Hangar 13 już wiedziało, gdzie wrzuci nas następnym razem.
Mafia: The Old Country, czyli stary kraj i stare zasady
I tak oto trafimy do mafijnej kolebki XX wieku, co wydaje się nie tyle sensownym rozwinięciem formuły serii, ile powrotem na właściwe tory. Cofając się w przeszłość, na pewno fani pierwszej części mogą szykować się na nie lada ucztę. W końcu spotkamy znajomych bohaterów (no, chociaż jednego lub dwóch), jednocześnie uczestnicząc w wydarzeniach, które do tej pory milkły za mgłą wspominek w remake’u. Więcej o fabule nie wiemy, także nie ma sensu spekulować. Chociaż może nie – może puśćmy wodzę fantazji! A co tam!
Wiecie – to to nadal Mafia, która słynie z dobrej, dorosłej i wyjątkowej historii niemal bezpośrednio inspirowanej klasyką gangsterskiego kina. Mafia: The Old Country może być dla serii czymś w rodzaju Ojca Chrzestnego 2, historycznym ukazaniem „prawdziwie” mafijnej opowieści. Tym samym nawiązując do pierwszej części, z którą będzie mieć najwięcej konotacji. „Dwójka” to już była nieco inna sprawa, choć nadal mówimy o wybitnie udanej produkcji. A „trójka”… no cóż, na próżno było szukać tu ducha tej marki.
Co nie znaczy, że było źle. Wręcz przeciwnie, bo fabuła i klimat nadal spełniają swoje zadanie wyśmienicie – gdyby tylko nie były ciachane żyletkami depresyjnie męczących przywar wszystkich innych gier open world. I to właśnie przez to wiele osób straciło wiarę w serię i wydało wyrok na Hangar 13. Studio ma więc tylko jeden sposób na to, aby wyleczyć serca zranionych entuzjastów.
Tylko jedna zasada… i będzie dobrze
Wybaczcie, jeśli liczycie na jakieś objawienie, nową prawdę lub rozpracowanie pomyłek deweloperów w przeszłości. Niestety, nic takiego się nie wydarzy, bo jedyną receptą na to, aby Mafia 4 mogła się udać, jest chyba najprostsze, a do tego wręcz najłatwiejsze rozwiązanie – olać otwarty świat. I nie chodzi mi tutaj o to, aby gra porzuciła open world kompletnie, w życiu! Żyjące ulice wypełnione NPC-ami gdzieś tam w tle to konieczność, aby cykl nadal miał swego niepowtarzalnego ducha. Po prostu lepiej nic więcej z tym nie robić.
Wszyscy, którzy zmęczeni są formułą gier open world Ubisoftu od lat narzekają na to, że gry francuskiego wydawcy się nie zmieniają. Nadal jednak sprzedają się świetnie (choć od dłuższego czasu nie było jakiejś większej premiery), co z kolei przekłada się bezpośrednio na branżę. I nie wiem, jaka „zasługa” Ubi jest w porażce Mafii 3, ale nie da się zaprzeczyć, że twórcy poszli tam na łatwe rozwiązanie, burząc szkielet, na którym cykl stał od początku, ślepo wpatrując się w konkurencję. „Jedynka” i „dwójka” mają otwarte światy, ale de facto nie są grami open world. Fabuła zawsze była tu w centrum i nawet jeśli zdarzały się jakieś questy poboczne, były raczej delikatnym rozszerzeniem pomysłów deweloperów. No i do tego był od nich zupełnie osobny tryb zabawy.
Mafia: The Old Country jako powrót do korzeni? Nie, jako rozwinięcie korzeni
Choć czytając powyższy akapit, może nasunąć się prosty wniosek – „zróbcie Mafię 4 jak Mafię 1”, to nie do końca o to chodzi. Mamy przecież 2024 rok (2025 z premierą gry, jeśli wszystko odpowiednio się ułoży), więc po części ciężko oczekiwać od twórców, że zrobią tak samo, jak kiedyś udało się to studiu Illusion Softworks. No nie – to też nie do końca może zadziałać, bo przecież technologia posunęła się tak do przodu, że aż chciałoby się zagrać w prawdziwie next-genową Mafię z fotorealistycznie wykreowanym światem. Tylko twórcy niech znów nie próbują skopiować GTA albo jakiegoś Sanits Row…
Jest jedna gra, która całkiem nieźle poradziła sobie z wypośrodkowaniem fabuły i dobrodziejstw otwartego świata. Piszę „całkiem nieźle”, bo na tej koncepcji dałoby się zbudować coś znacznie większego i lepszego. Mówię tu o LA Noire, uwielbianej po dziś dzień kryminalnej przygodzie od Team Bondi. Tytuł ten również stawia na fabułę, oferując niby otwarty świat w formie tła. Prawie, bo tutaj akurat pojawiają się dodatkowe aktywności, bardzo dobrze wplecione w całe te scenariuszowe zagwozdki.
Tego typu „dynamiczne wydarzenia” jak właśnie w LA Noire nagłe zgłoszenia do drobnych przestępstw mogłyby stanowić opcjonalną możliwość dla graczy, którzy pragną z tym światem spędzić więcej czasu. I nie uważam, aby negatywnie mogłoby się to odbić na liniowej fabule. Ot, dodatkowa możliwość w trakcie misji, w której każdy mógłby wybrać, czy brać, czy nie brać udziału. Niejako szkoda też kreować otwarty świat, którego nie da się docenić.
Gracze chcą tylko jednego – dobrej fabuły
Jakiekolwiek podejście deweloperów do tworzenia Mafii 4 by nie było, wiemy, że liczy się tu przede wszystkim fabuła. To znaczy, tego przynajmniej oczekują gracze. Dorosła, wzorowana na klasyce gangsterskiej historia, przepełniona emocjami – zazwyczaj tymi negatywnymi. Opowieść o Vicie Scalettcie to przecież jeden z najbardziej zapamiętywalnych dramatów w historii komputerowej rozrywki. Nie inaczej jest z czystą perfekcją w postaci pierwszej części zresztą, do której być może mój osobisty sentyment jest nieco mniejszy, ale nadal sobie cenię wszystko, co tam się znajduje.
Pod kątem scenariusza jesteśmy trochę w „czarnej d”, bo znamy jedynie przecieki. Jedne opowiadały o tym, że wcielimy się w samego Dona Salieriego za młodu, który akurat dobrym człowiekiem nie był. Istnieje szansa, że po prostu poznamy historię nowej postaci, kolejnego chłopaka na posyłki. Wiemy z pewnością, że zgłębimy relację Ennio z Frankiem Collettim, dowiemy się, jak powstał działający na nielegalu biznes i dlaczego w zasadzie we dwójkę udali się do Ameryki. Być może, w formie choćby puszczenia oka do fanów, będziemy nawet świadkami zostania przyszłego Dona cenionym capo dla Dona Peppone lub – co chyba wydaje się szczególnie kluczowe – spotkamy na naszej drodze przyszłego wroga numer jeden, Marcu Morello.
To jednak domysły. Ja sam jestem cholernie zafascynowana furtką możliwości, jakie ma przed sobą Hangar 13. Wszak jedna z najbardziej zapadających w pamięć pobocznych historii to ledwo delikatna wspominka Franka Colletti w pierwszej części, który do końca życia zapamiętał, że Salieri nigdy nie był tak zły, jak wtedy, gdy jego pies przegrał wyścig. Przyszły szef mafijnego biznesu próbował utopić swoją sukę, ale gdy to się nie udało, zastrzelił ją z zimną krwią. I dosłownie ten jeden krótki fragment, nic nieznaczący wątek, budzi już spore nadzieje na przesyconą emocjami historię. Nawet nie zdziwiłbym się, gdyby Mafia 4 właśnie od tego zaczęła (a wyścigi psów jako mini-gra? Hm?).
Z pięknej Sycili do brudnej Ameryki
Dla mnie jednak kluczowy jest również klimat. Tutaj akurat nie mogę zaprzeczyć, że każda część serii miała go na niezwykle wysokim poziomie, choć drastycznie się od siebie różniły. Sam pomysł, aby osadzić akcję w kolebce mafijnego przemysłu wczesnych lat XX, zasługuje na brawa i momentalnie powoduje chęć nadrobienia wszystkich części Ojca Chrzestnego. Nawet ja mam na to ochotę, a nigdy za ten cyklem nie przepadałem (wybaczcie!).
Wystarczy więc połączenie klimatu, starej szkoły tworzenia Mafii i wysokiej klasy scenariusza, aby każdy był zadowolony. Brzmi nieco szalenie, ale naprawdę tylko tego potrzeba, by cykl ten odżył. I być może jest to wszystko niezbędne, z punktu widzenia pomyłek w przeszłości – ani DLC do drugiej części, ani cała trzecia część, nie poradziły sobie zbyt dobrze z zadowoleniem fanów. A tutaj… Tutaj już teraz możemy się cieszyć, bo przecież tuż po zapowiedzi na Gamescomie, twórcy sami obiecali „powrót do korzeni” i „głęboką liniową narrację”.
Słowa te u jednych wzbudziły okrzyki radości – niejako przecież potwierdzają, że deweloperzy doskonale wiedzą, czego chcą fani i tak naprawdę moja rada z niniejszego tekstu została nieświadomie wysłuchana. U innych jednak pojawiły się wątpliwości. Tutaj jednak mija się definicja otwartego świata, który ta seria zawsze miała, ale nie był on, że tak powiem, „w użyciu” i obawy o porzucenie kompletnie nawet pół-otwartej struktury. Ja jednak jestem dobrej myśli. Boję się tylko o czas, bo w jednym roku mamy dostać Mafię 4 i GTA VI, czyli dwoje gigantów, którzy zeżrą całe 12 miesięcy, niezależnie od tego, kiedy tak naprawdę zadebiutują.