Gracze znów odkrywają, że kupując gry, mogą ich wcale nie mieć
Gracze na Reddicie czasami potrafią zaskoczyć. Tym razem jednak znów denerwują się na politykę Steam… znaną od dawna. Czy ma to w ogóle sens?
Raz na jakiś czas na Reddicie pojawia się post, który wzbudza olbrzymie zainteresowanie, ale… całkowicie niesłusznie. Tym razem jeden z internautów “odkrył” umowę licencyjną na Steam którejś z gier z Batmanem. Tyle że są to informacje powszechnie dostępne w regulaminie EULA i raczej większość graczy w pełni zdaje sobie sprawę z tego, o co tu tak naprawdę chodzi.
Otóż kupując grę na Steam… nie posiadamy gry. I tak, tyczy się to zasadniczo praktycznie każdej innej platformy – Epic Games, PlayStation Network czy Xbox Store. Nabywca, tj. gracz, zyskuje wyłącznie licencję na korzystanie z oprogramowania, które jest własnością wydawcy lub producenta. Oczywiście przed laty spowodowało to nie lada dyskusję na temat tego, czy w ogóle kupowanie gier na takim choćby Steam ma sens. No bo przecież nie zyskujemy kopii gry, a wyłącznie licencję na jej użytkowanie. Szkopuł w tym, że ma to jak największy sens i wielu graczy zdaje sobie z tego sprawę.
Pamiętaj o tym następnym razem, gdy firma oczekuje 99 dolarów za swoją najnowszą grę “AAA”. Kupię to od sprzedawcy kluczy lub po prostu odkopię moją starą fizyczną kopię, niż zapłacę prawdziwe pieniądze, aby posiadać dosłownie nic.
– zauważa na Reddicie użytkownik
Steam w ogniu krytyki (raz jeszcze)
Szkopuł w tym, że kupowanie kluczy niewiele tu da, a fizycznie kopie to też trochę inna para kaloszy. Dziś w większości pudełek również znajdziemy kod do licencji, a nie fizyczną grę na własność (wyjątkiem mogą być produkcje Nintendo). Jest to swoiste zabezpieczenie wydawcy, ale też logiczny krok, gdy dystrybuuje się cyfrowym dobrem. Użytkownika przede wszystkim zainteresował poniższy cytat.
Licencja na oprogramowanie WB Games udziela Użytkownikowi niewyłącznego, niezbywalnego, odwołalnego, ograniczonego prawa i licencji na korzystanie z jednej kopii tego Produktu wyłącznie na użytek osobisty. Wszelkie prawa, które nie zostały wyraźnie udzielone na mocy niniejszej Umowy są zastrzeżone przez WB Games. Niniejszy Produkt jest przedmiotem licencji, a nie sprzedaży. Licencja nie daje tytułu ani prawa własności do tego Produktu i nie powinna być interpretowana jako sprzedaż jakichkolwiek praw do Produktu. Wszelkie prawa, tytuły i udziały w niniejszym Produkcie i jego wszelkich egzemplarzach (w tym m.in. wszelkie tytuły, kod komputerowy, technologia, tematy, przedmioty, postacie, imiona postaci, historie, dialogi, chwytliwe zwroty, lokalizacje, koncepcje, grafika, muzyka itp.) należą do WB Games lub jej licencjodawców.
– czytamy w umowie licencyjnej na Steam
Przecież to nic nowego…
Owszem – jest to prawda. Ale nie jest to ani nowe odkrycie, ani szczególnie szokujące, bo taka praktyka istnieje od bardzo dawna. Widać to zresztą po komentarzach – wielu internautów zwraca uwagę autorowi posta na to, że nie informuje o niczym szczególnym. Oczywiście spora część jest również zaszokowana informacją i uważa, że już nigdy nie kupi gry na Steam. Co jest akurat równie bez sensu, jak polowanie na fizyczne kopie.
Deweloperzy w ten sposób zabezpieczają się przed wieloma rzeczami (moderami, złodziejami, hakerami, udostępnianiem kont). Do tego podkreślają, że dysponując licencją na korzystanie z produktu z takim choćby Batmanem… nie posiadamy samego IP Batmana. Tego typu licencja jest powszechna w internecie od… zawsze praktycznie. Do tego stanowi to również pewnego rodzaju pomoc dla samego gracza. W końcu, po co komu fizyczna kopia gry na własność, jeżeli jej serwery zostaną zamknięte, a sama gra po prostu przestanie istnieć?