Najlepsze polskie strzelanki. Gry FPS znad Wisły, które podbiły świat
Polacy nie gęsi i swoje gry mają. Co ważne, przez lata jako nacja zdobyliśmy uznanie nie tylko świetnymi produkcjami RPG, po również gry FPS nieźle nam wychodzą. Dziś postanowiłem zebrać kilka istnych klasyków, jak i nieco nowszych produkcji rodem z Polski, które zagwarantowały graczom na całym świecie zastrzyk adrenaliny i zdobyły powszechne uznanie. Nie ma to, jak strzelanka znad Wisły i zaraz się o tym przekonacie.
Strzelanki nie tylko z zachodu
Wielu osobom gry przesiąknięte akcją, czyli wszelkiej maści strzelanki pełne wybuchów i wartkiego potoku wydarzeń kojarzą się z zachodem. To pewnie zasługa kina, bo jak dobrze wiemy, kino akcji przywodzi nam na myśl Hollywood i tamtejsze kasowe filmy. Faktycznie, Amerykanie potrafią robić kinowe produkcje i inne dzieła, w których dzielny bohater staje przeciwko niebezpiecznym kartelom, organizacjom przestępczym czy całym państwom zarządzanym przez złowrogich rzezimieszków. Jest wyposażony w istny arsenał, z reguły niczym Rambo nie musi nawet zmieniać magazynków na czas, bo broń napędzana siłą przyjaźni i “plot-armorem” jest i tak zaopatrzona w pociski.
To samo tyczy się gier, bo znamy przecież kultową serię Halo czy Call of Duty. Wydaje się jednak, że gry wideo nie przywiązują aż takiej wagi do narodowości studia deweloperskiego. O ile epickie filmy wojenne faktycznie często wywodzą się ze Stanów Zjednoczonych, tak stworzenie gry w dowolnych klimatach (nawet mocno napędzanej akcją) bez problemu może zostać osiągnięte w innym miejscu na Ziemi. Przykład? Choćby gry z serii Battlefield, które były produkowane przez studio DICE ze Szwecji.
A ze Szwecji to już całkiem blisko do Polski. I okazuje się, że nasi rodzimi deweloperzy również mają się czym pochwalić, jeżeli chodzi o gry FPS. Rzućmy okiem na kilka najważniejszych strzelanek z naszego kraju. Pozwolę sobie zacząć od mojej ulubionej, czyli…
Bulletstorm — FPS z dozą szaleństwa
Na pierwszy ogień idą deweloperzy z People Can Fly. Do jednego z ich pierwszych dzieł jeszcze wrócimy, ale teraz czas na 2011 rok i debiut gry Bulletstorm. Pierwszy raz z produkcją zetknąłem się w ramach wersji demo. Ta pozwalała przejść krótki etap gry, w ramach którego musieliśmy zgromadzić jak najwięcej punktów. Pamiętam, że najlepsi gracze mogli liczyć na świetne nagrody, wśród których były, o ile pamięć mnie nie myli, konsole i nie tylko. Sukcesu nie odniosłem, w przeciwieństwie do gry. Ta została przyjęta niesamowicie dobrze i nie było to zaskoczeniem. Polscy deweloperzy stworzyli strzelankę na miarę zachodnich hitów.
A wspomniane zdobywanie punktów było jednym z najważniejszych aspektów gry, który do dziś wyróżnia ją z tłumu. Jasne, Bulletstorm miało fabułę — z tak ociężałym protagonistą, że sama chyba wbijała szpilkę typowym przedstawicielom gatunku FPS. Nie jednak historia czy zażyłości stanowiły motywację do rozgrywki. Tą był epicki, wyjątkowy i szalenie satysfakcjonujący gameplay, w którym każda nasza akcja była nagradzana określoną liczbą punktów.
Jasne, mogliśmy po prostu ładować headshot za headshotem, ale to metoda dla nudziarzy. W Bulletstorm celem było możliwie najbardziej kreatywne pozbawianie wrogów życia. W tym celu korzystaliśmy nie tylko z broni palnej (karabinów, strzelb itp.), ale także specjalnej elektrycznej lancy i elementów otoczenia. Nieszczęśników mogliśmy podcinać wślizgiem, odbijać od podłogi lancą, faszerować serią ołowiu, a następnie kopniakiem posyłać w kierunku drapieżnych roślin czy generatorów prądu. Istne szaleństwo, które wcale się nie nudzi.
Call of Juarez, czyli Dziki Zachód rodem z Polski
Młodsi gracze mogą nie pamiętać, ale swego czasu w branży gier pokutowało przekonanie, iż najlepszy growy western stworzyli… Polacy. W sumie nic dziwnego, skoro filmy i seriale wyróżniano w ramach gatunku “spaghetti western”, czyli filmów osadzonych na Dzikim Zachodzie, ale kręconych we Włoszech. No a Polacy robili westerny, a w zasadzie jedną i uwielbianą serię. Mowa oczywiście o Call of Juarez od Techlandu. Ci goście robili międzynarodową karierę, zanim jeszcze potężniejszy szlak został przetarty przez CD Projekt RED. I w tym momencie pojawia się pewien problem. Bo na której odsłonie powinniśmy się skupić? Na rynku pojawiły się 4 produkcje:
- Call of Juarez
- Call of Juares: Bound in Blood
- Call of Juarez: The Cartel
- Call of Juarez: The Gunslinger
Część fanów wiernie obstaje przy jedynce, która wprowadziła dwójkę charakterystycznych i jakże różnych od siebie bohaterów. Dwójka, czyli Więzy Krwi (Bound in Blood) kontynuowała ten schemat, znacznie go jednak rozbudowując. To właśnie ją stawiam w swoim rankingu ponad pierwszą odsłonę. Była zdecydowanie bardziej przystępna i mniej archaiczna. Widać było, że twórcy poczynili ogromne postępy nie tylko w zakresie posiadanych zasobów (wyglądała świetnie), ale także na temat projektowania sterowania czy urozmaicania rozgrywki. Podobał mi się też pomysł dwóch różnych stylów zabawy. Gdy jeden bohater był typowym rewolwerowcem, drugi preferował łuk, długie karabiny, a nawet skradanie.
Specjalne miejsce w sercu gracza zarezerwowałem dla ostatniej odsłony, czyli The Gunslinger. To istnie komiksowa i szalona przygoda, której gry FPS od czasu do czasu potrzebują. Dość powiedzieć, że fabuła prowadzona jest przez pijackie opowieści pewnego awanturnika, który niekiedy mija się z faktami…
A co z The Cartel? Chcę dla was dobrze, dlatego ostrzegam — darujcie sobie sprawdzanie tej gry.
Painkiller — nasza odpowiedź na DOOM i Quake, czyli klasyk gier FPS
Na początku tego wieku, bo jeszcze w 2004 roku na rynku pojawił się Painkiller rodzimego studia People Can Fly – to ci goście od wspomnianego wcześniej Bulletstorm. Jak widać, od zawsze mieli dryg do szalonych strzelanek, w których posoka lała się strumieniami, a trup ścielił gęsto. To akurat wyszło im na plus, bo upodobanie to dzielili również gracze. Lata temu taki rodzaj produkcji bywał przyjmowany bardzo ciepło. Dość powiedzieć, że swoje sukcesy święcił DOOM, Quake czy Unreal Tournament, a gracze zagrywali się w bezkompromisowe gry FPS na potęgę. Tak też stało się z rodzimym Painkillerem, który szybko zyskał duże uznanie w kraju i za granicą.
Choć niekoniecznie mowa o megahicie pokroju Wiedźmina, to nadal tytuł znalazł spore grono sympatyków. Doszło do tego, że po premierze został włączony do rozgrywek jednej z organizacji e-sportowych. A było to na wiele lat przed pojawieniem się choćby League of Legends i nie tylko. Czym zasłynął Painkiller? Przede wszystkim niesamowicie dynamiczną akcją i brutalnością. Do dyspozycji graczy oddano wiele ciekawych broni, które rozszarpywały, dziurawiły i dezintegrowały mrocznych wrogów.
Zobacz też: Pierwszy Doom to klasyka. Ta strzelanka zmieniła gry wideo
Sam klimat również był niczego sobie, bo oto nasz bohater… ginie, trafiając przy tym do czyśćca. Razem z nami żywot kończy ukochana, która to jednak od razu wylądowała w niebie. My natomiast dogadujemy się z pewnym aniołem, który złożył nam ciekawą propozycję. Poślemy do piekielnego piachu kilku parszywców, w zamian ponownie połączymy się z miłością naszego życia. Gotycki, mroczny klimat towarzyszy naszej wędrówce, a my bez mrugnięcia okiem miażdżymy kolejnych przeciwników. Ach, kiedyś gry były prostsze.
Sniper Ghost Warrior — nietypowa seria dla wyjątkowych
Nie może być rankingu jakichkolwiek gier z Polski, bez pozycji należącej do City Interactive — obecnie CI Games. Gracze pamiętający kupowanie gier w kioskach na pewno kojarzą charakterystyczne błękitne logo. Firma wydawnicza i deweloperska odpowiadała w naszym kraju za dystrybucję całej masy gier o nie zawsze topowej jakość. Dość powiedzieć, że wiele spośród ich “hitów” domyślnie wyceniano na 20 złotych, pakowano w kartonik i dodawano krótką gazetkę. To oni odpowiadają za takie kioskowe klasyki, jak seria Terrorist Takedown czy Code of Honor (nie mylić z TYM CoDem). Po latach tworzenia budżetowych produkcji przyszedł jednak czas na mocne uderzenie — takie, którym da się podbić zachód.
I muszę przyznać, że deweloperzy z Polski nie obrali łatwej ścieżki. O ile gry FPS kojarzą nam się z otwartym ogniem i masą akcji, to nasi twórcy postanowili podejść do tematu nieco inaczej. Jednym z ich pierwszych romansów w grami wyższej jakości był FPS w snajperskich klimatach. Najpierw, bo jeszcze w 2008 roku powstał Sniper: Art of Victory. Dopiero jednak dwa lata później zdecydowano się na konkretny ruch w przypadku Sniper: Ghost Warrior. Tytuł nie był idealny, dało się w nim wyczuć aromat “drewna”, ale wyglądał nieźle, a nawet pozwalał na nieco swobodne podejście do wykonywanych zadań. Samo ubijanie wrogów na odległość było bardzo satysfakcjonujące, z “kill-camem” na czele:
Gra mogła liczyć na dość ciepłe przyjęcie, co zaowocowało kontynuacją serii. Później ukazała się druga, a nawet trzecia odsłona — w przypadku tej ostatniej mieliśmy do czynienia z otwartym światem i dużą swobodą. Pojawiła się też spin-offowa wersja o podtytule Contracts. Ta liczy sobie dwie odsłony, które zachwycają grafiką i stanowią polską odpowiedź na snajperskie potrzeby miłośników strzelanek. Ostatecznie CI Games może być dumne z decyzji o rozpoczęciu tego cyklu. Jeszcze w 2021 roku potwierdzono, że łącznie sprzedano ponad 11 milionów gier, co należy uznać za duży sukces. I to rodem z Polski.
Dead Island — gry FPS potrzebują zombie
Mają Polscy deweloperzy coś takiego, czego nie mają żadni inni. Otóż są w stanie wziąć gatunek kompletnie z nimi nieutożsamiany i zrobić coś znacznie lepszego, niż potencjalnie lepiej predestynowana konkurencja. Było tak z westernami, o czym przekonaliśmy sie w przypadku Call of Juarez, ale i zombie znalazły sobie w polskim studio bardzo wygodne miejsce. Otóż w 2011 roku na rynku pojawiło się Dead Island od wrocławskiego Techlandu, które zaszokowało fanów nieumarłych.
Polacy przygotowali bowiem bardzo ciekawy tytuł. Gra z otwartym światem, której akcja osadzona została na rajskiej wyspie. Rajską była co prawda w przeszłości, bo akurat została opanowana przez jakąś zarazę. Jej skutkiem było powstanie całej masy nieumarłych, którzy tylko czekają, aby chwycić nas swoimi zębiskami, posłać do piachu, a następnie powitać nowego pobratymca. My się jednak tak łatwo nie damy i tanio skóry nie sprzedamy. Tym bardziej że do naszej dyspozycji oddano sporo ciekawych mechanik.
Najbardziej charakterystyczną jest zdecydowanie mięsiste siekanie zombiaków przy pomocy różnych broni białych. Te mogliśmy znajdować, ale i samodzielnie tworzyć z posiadanych materiałów. Kije bejsbolowe nadziewane kolcami czy maczety podłączone do prądu — było tego sporo. Satysfakcja z walki była na tyle potężna, że okazjonalnie znajdowane pistolety nie cieszyły aż tak — choć nadal mówimy o grze FPS, w której akcję śledziliśmy z perspektywy postaci. Na dodatek jednej z kilku. Każdy bohater mógł pochwalić się wyjątkowymi cechami, które w duży sposób wpływały na zabawę.
Zobacz też: Gry na PC i konsole w promocji – sprawdź nowe oferty!
Polacy i gry FPS to dobre połączenie
To co prawda tylko kilka spośród polskich strzelanek i gier FPS, a już widać, jak wiele mieliśmy do zaoferowania światu. Zresztą, na liście nie wymieniłem nawet Cyberpunka 2077, a to przecież również gra akcji z widokiem pierwszoosobowym. Uznałem jednak, że to na swój sposób świeżynka, wszak jeszcze rok temu otrzymała DLC, a moderzy ciągle rozwijają produkcję, zaopatrując ją w nowe mody i dodatki.
Spróbowałem natomiast przybliżyć kilka tytułów, które w nieco bardziej klasyczny i strzelankowy sposób zaznaczyły polską obecność na mapie growego świata. Ba, przypomniałem sobie nawet o szalenie istotnym etapie naszej growej historii — produkcjach kupowanych w kioskach. Coś mi podpowiada, że tym tematem również warto się zająć.