Najlepsze gry na licencji filmowej. Aż żal, że niektórych już nie da się kupić

gry na licencji filmowej
PG Exclusive Publicystyka

Bardzo rzadko gry na licencji filmowej kończyły jako wielkie hity. A jednak są wśród nich perły, które można stawiać obok najlepszych tytułów AAA.

Zrobienie dobrej gry na podstawie filmu jest sztuką tak trudną jak zamiana wody w wino. Jakby to było coś nienaturalnego, sprzecznego z naturą branży gamingowej. A przecież rzecz sprowadza się wyłącznie do przedstawienia wydarzeń, świata i postaci charakterystycznych dla danego uniwersum, więc nie brzmi to w ogóle jak niewykonalny proces. Jednak mamy mnóstwo dowodów na to, że istnieje niewidzialna ściana, w którą twórcy niczym w mur walą głową i przebić nie mogą. Kilku na szczęście śmiałkom udało się odczarować zaklęcie. Bez uszczerbku na zdrowiu stworzyli gry tak dobre, że trzeba o nich pamiętać. Wobec tego udajmy się w przeszłość, oddaloną od kilku do kilkudziesięciu lat, by powspominać najlepsze gry na licencji filmowej.

Gry na licencji filmowej – moje własne TOP 10


Peter Jackson’s King Kong

Ustawiamy wehikuł czasu na przełom lat 2004-2005. W tym okresie Peter Jackson był w trakcie finalizacji prac postprodukcyjnych do filmu King Kong i wpadł na pomysł, aby dotrzeć do jeszcze szerszej publiki z pomocą gry. Spojrzał na ostatnie dokonania Ubisoftu – szczególnie spodobało mu się Beyond Good & Evil – i nawiązał z nimi współpracę na jeden duży projekt. Francuzi musieli wyrobić się tuż przed premierą w kinach, więc postawili na krótką przygodę, ale z konkretną dawką emocji. Tak oto powstał FPS w klimacie survival, odtwarzający i rozbudowujący wydarzenia z filmu. Twórcom udało się uchwycić dziką naturę miejsca, gdzie na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo. Poniekąd gra miała przewagę nad filmem, bowiem oferowała rozgrywkę z dwóch perspektyw – Jacka Driscolla oraz King Konga, którzy w inny sobie sposób radzili z prehistorycznymi stworami.


Kroniki Riddicka: Assault on Dark Athena

Gry na licencji filmowej są najbardziej zagrożonym gatunkiem na platformach cyfrowych. Niechlubnym tego przykładem są Kroniki Riddicka, które w zaledwie 4 lata zniknęły ze sprzedaży na Steam i dziś kluczyk do tegoż tytułu kosztuje ponad 3000 euro. Żal jest ogromny, bo gra akcji TPP/FPP była zrealizowana niemal po mistrzowsku. Miała świetną fabułę, oryginalną postać, bardzo zaawansowaną grafikę… recenzenci mieli spory problem ze wskazaniem faktycznych wad. Oczywiście należało by tu oddzielić wydanie z 2004 od 2009 roku, bo za pierwszym razem gra zrobiła o wiele większe wrażenie.


Mad Max

Wiele spośród gier AAA zasługuje na zapomnienie. A niejedna z tych, która już zniknęła zasługuje na większą sławę. Niestety, świat jest niesprawiedliwy i bywa, że produkcje zrobione na tip top zostają niedoceniane za życia. Mad Max wyjątkowo padł ofiarą losu, powstał w złym miejscu i czasie, przez co nie otrzymał tyle miłości, ile powinien dostać. A co w tej grze aż tak mogło zachwycać? Przede wszystkim otoczka postapokaliptycznego świata, pustynne zgliszcza, które za kierownicą zdezelowanego auta eksploruje się niczym ocean z mnóstwem znajdziek. Brak Mela Gibsona był odczuwalny, a mimo to można było się wciągnąć w tę gorzką wizję życia, gdzie od silnych pięści i szybkiego samochodu zależy nasze przetrwanie.


Władca Pierścieni: Powrót Króla

Tym razem koniecznie muszę odnieść się do własnych doświadczeń, bo mam miłe wspomnienia z Władcy Pierścieni: Powrót Króla. Jak dziś pamiętam ten moment, gdy po raz pierwszy zasiadłem z bratem do walki o Śródziemie. To było istne szaleństwo, przechodziło się kampanię nawet 2-3 razy dziennie i wciąż nie było nam dość. Zastanawiam się, czy był to efekt genialnego filmu i uniwersum, które pociągały jak nigdzie indziej. A może to kwestia trybu kooperacji, w tamtych czasach niezbyt powszechnego? Chyba jedno i drugie; to było świetne uczucie móc wcielić się w Aragorna, Gandalfa, Legolasa, lub Gimliego i ścigać się z drugą osobą na liczbę zabójstw. Dla mnie to relikt tamtych czasów i ma niezwykłą moc przypominania o wspólnej zabawie.


Terminator: Resistance

Czy Terminator bez Arnolda Schwarzeneggera ma rację bytu? Możemy podważać jego warsztat aktorski, ale nikt inny lepiej nie odegrałby roli chłodnego, bezwzględnego i “mechanicznego” mordercy. Natomiast uniwersum powinno przetrwać rozłąkę z gwiazdorem, co też udowodniło studio Teyon. Dzięki grze Terminator: Resistance upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, wystrzelili jak z procy i przestali być postrzegani przez pryzmat tanich produkcji z kiosku. A co ważniejsze, wypuścili na świat grę na jaką zasługiwali fani Terminatora – niby to prosta strzelanka z elementami RPG, a jednak nadrabia retro-futurystycznym klimatem, walką z maszynami. I w zgrabny sposób wypełnia lukę w historii, bowiem pokazuje nam wydarzenia, które w filmach Jamesa Camerona zajęły raptem kilka minut. Trzymajmy kciuki, aby Polacy udźwignęli również kolejną grę na licencji filmowej, czyli Robocopa.


LEGO Star Wars: The Complete Saga

Zastanawiam się, czy George Lucas wie coś więcej o istnieniu LEGO Star Wars, poza rachunkiem wystawionym za użyczenie licencji. Mam nadzieję, że coś słyszał, i jest dumny, że ktoś zabrał na szaloną przejażdżkę jego uniwersum. To jedyny w swoim rodzaju wesoły rollercoaster, którego tory ciągną się wzdłuż 6 kultowych filmów i wielu epickich momentów, tym razem ukazanych z humorem, ale i z poszanowaniem materiału źródłowego. Luke dowiadujący się, kto jest jego ojcem, zniszczenie Gwiazdy Śmierci lub walka Obi-Wana z Anakinem… Wszystko jest tu na miejscu i we właściwej chronologii, aby można było przeżyć niezwykłą kosmiczną epopeję całkiem na nowo, w świecie klocków LEGO.


X-Men Origins: Wolverine

Dopóki Insomniac Games nie wypuści swojej wersji Wolverine’a, najlepszą grą o tym superbohaterze pozostanie X-Men Origins: Wolverine. To bezpośrednia egranizacja filmu z 2009, gdzie postacią wiodącą był udoskonalony genetycznie rosomak. Mówmy jednak po imieniu, to typowa i trochę budżetowa gra akcji TPP, z dynamicznymi scenami walki, cutscenkami, od podstaw odzwierciedlająca brutalność i widowiskowość starć. Twórcy przełożyli język filmu na wirtualną zabawę i zaserwowali dokładnie to, czego oczekiwali fani – kontroli nad nieustraszonym Hugh Jackmanem, który uzbrojony w szpony efektownie rozszarpywał każdego na swojej drodze. Wartością dodaną jest rozwinięta historia bohatera o wątki z przeszłości, niewidziane podczas kinowego seansu.


The Thing

Dzieło Johna Carpentera jest podwaliną współczesnych horrorów. Nauczył on Hollywood jak tworzyć poczucie grozy bez wyskakującego, na wprost bohatera, obrzydliwego monstrum. Budował napięcie poprzez strach przed nieznanym, przed złem nie z tego świata, które przybierało postać towarzysza. Operacja przeszczepu trwogi bijącej z filmu do wirtualnego świata nie obyła się bez uproszczeń, lecz fani mogli dostrzec ten niesamowity klimat wyobcowania. Arktyczna surowość scenerii i ścieżka dźwiękowa uwiarygodniały opowieść, zaś spotkania z potworami zawsze odbywały się z dużym niepokojem o posiadany zasób amunicji. Walka o przetrwanie w stacji badawczej była priorytetem w rozgrywce, lecz obudowano ją ciekawymi pomysłami, jak np. wydawanie rozkazów kompanom i sprawdzanie ich “stanu człowieczeństwa”.


Obcy: Izolacja

Wiem, że można popuścić w pory przy Silent Hill 2 bądź Amniesia: Dark Descent. Jeśli mam jednak być szczery, to największą trwogę odczuwałem na stacji Sewastopol, mając na nogach buty córki Ripley. Autorzy gry bezbłędnie przenieśli klimat z kultowego filmu Ridley’a Scotta i zrobili to na wielu płaszczyznach. W drobnych detalach odzwierciedlili retro stylistykę stacji kosmicznej, z pomocą pierwszoosobowej perspektywy stworzyli iluzję bycia w samym centrum koszmaru. A największe brawa należą im się za stworzenie potwora idealnego, który “myśli” i reaguje na taktykę gracza. Tu nie ma czasu na spokojną eksplorację i bezmyślną rozgrywkę, bo niemal od samego początku czuje się na karku oddech odrażającej i nieśmiertelnej bestii. Dodam od siebie, że Obcy: Izolacja to ścisła topka najbardziej niedocenianych gier.


Goldeneye 007

Nigdy wcześniej ani później żadne gry na licencji Jamesa Bonda nie osiągnęły tyle co Goldenye 007. Była w czołówce pod względem trójwymiarowej oprawy graficznej, wynosiła realizm środowiska na nowy poziom. A nie było to wcale takie łatwe, biorąc pod uwagę wcześniej wydanego Quake’a, który obrósł jednak większą legendą. Z tymże mówimy o tytule oferującym coś ponad zabawę w strzelanie do wrogów. Gra w pełni pokrywała się z filmową przygodą agenta 007, rozszerzała styl rozgrywki o specjalizację naszej postaci, czyli o skradanie i unikanie wykrycia. Wśród FPS-ów na pewno wyróżniało ją to, że mocno akcentowała związek fabuły z akcją i w tej kategorii była wzorem dla nadchodzącego Half-Life’a.

Grzegorz Rosa
O autorze

Grzegorz Rosa

Redaktor
Ekspert w dziedzinie "kombinatoryki" w grach i zarazem człowiek, który wybrał drogę antagonisty. Nie boi się pisać treści niewygodnych dla innych. Specjalizuje się w publicystyce wszelakiej, krytykowaniu słabych gier, filmów, a nawet ludzi. Jako jedyny na świecie grał już w Wiedźmina 4...
Udostępnij:

Podobne artykuły

Zobacz wszystkie