Recenzja filmu “Kod Zła”. Horror wyjęty wprost z odmętów piekła
„Kod Zła” zasłynął na długo przed premierą jako chyba jeden z najlepiej reklamowanych filmów od lat, skrzętnie ukrywając kluczowe informacje, rzucając widzów w otchłań piekielnych czeluści spekulacji, w okultystycznej formie budząc nadzieję na objawienie. A to nadeszło, choć pod rogatą postacią reżyserkich umiejętności Oza Perkinsa.
Niestety w naszym polskim pięknym języku najwyraźniej nie da się zostawić oryginalnego tytułu, bo „Longlegs” jest absolutnie wyjątkowym i budzącym wiele dziwnych skojarzeń frazesem. Dlatego idąc do kina w Polsce, kupicie bilety na „Kod Zła”, nazwany niczym wyzute z budżetu filmidło, raczej sugerujące drugorzędną jakość. Niech jednak nie zwiedzie Was ten detal – nie ma tu „najstraszniejszego horroru od lat”, ale już w twierdzeniu, że to „najlepszy thriller kryminalny od czasów Milczenia Owiec” jest sporo prawdy.
Sam czekałem jak szalony, śledząc praktycznie każdy strzępek informacji i oglądając nawet najkrótsze teasery w sieci. Nie wiem, kto odpowiada dokładnie za pomysł na tak oszczędny marketing, ale zasłużył chyba na zrobienie swojego własnego filmu. Dziwaczne cytaty o zębach Hydry, tajemniczy kod budzący skojarzenia z kultowym Zodiakiem czy opętańczy głos Nicolasa Cage’a po prostu musiały chwycić i tak się też stało. Nagrodę za wzorowy marketing mamy z głowy, ale i sam film zasłużył na sporo pochwał, choć pozostaje pytanie, czy po prostu reklamowe zakusy nie prześcignęły nieco tego, co serwowane jest w kinach?
Długie nogi czy „Kod Zła”?
Z Ozem Perkinsem nie mam za bardzo po drodze, bo do tej pory raczej z dystansu śledziłem jego karierę, kusząc się na fantastycznie klimatyczne „Zło we mnie” (och, kolejny pokaz rodzimych koślawości językowych), lecz finalnie biedne w treści, a potem nieco podobne „Małgosia i Jaś”. Jeżeli znacie te filmy to macie tu dwie opcje. W przypadku darzenia ich sympatią możecie liczyć na absolutnie najlepsze dzieło reżysera, lecz w przeciwnym razie dostaniecie w zasadzie kolejną dawkę tego samego, tylko nieco lepiej. Tak czy inaczej, na pewno nie jest źle.
Znane każdemu prawidło mówi, że „kiedyś to były filmy, dziś to nie ma filmów”, a Perkins wziął to wręcz za bardzo do siebie. Reżyser stworzył więc swego rodzaju odę do „klasycznych Hollywoodzkich thrillerów”, co czuć od pierwszych sekund seansu. Jest tu tona naleciałości z Hannibala Lectera, a cały ten duszny przepych mroku w każdym kadrze kojarzy się niemal wyłącznie ze wzorowym po dziś dzień „Siedem”. I w tym miejscu marketing nieco mija się z prawdą, bo pozornie obiecywany jest nam pełnokrwisty horror o seryjnym mordercy, a nie klaustrofobiczny thriller kryminalny, którym de facto „Kod Zła” jest, a już na pewno do pewnego momentu. Czy to jednak cokolwiek zmienia?
Wiadomo przecież, że horror i thriller działają najlepiej wtedy, kiedy się zazębiają i mieszają w gęstwinie, przez którą trudno widzowi przejść bez nabrania powietrza w płuca. I tutaj jest to niemal wzorowe, bo utrzymywana przez cały film ponura atmosfera nie puszcza ani na moment, zamiast tego okazjonalnie przepuszczając przez palce horrorowe zabiegi i grozę tak gęstą, że włosy się jeżą… wszędzie, gdzie tam je macie. To nie do końca strach czy przerażenie, a niepewność i niepokój, układane z pomysłowych klocków przez cały seans.
Detektyw na tropie
Główną bohaterką makabrycznej opowieści jest młoda agentka FBI, pragmatyczna, niemal nieobecna i w pewien sposób niepokojąco przepełniona wszechobecną ludzką grozą. Maika Monroe wyrosła nam na prawdziwą gwiazdę horrorów, mając na koncie wiele spektakularnych hitów (jak choćby ubóstwiane przeze mnie „Coś za mną chodzi”), a „Kod Zła” zdecydowanie odstaje od wielu jej ról, dzięki czemu w końcu może przekonać niedowiarków, że jest w stanie zagrać coś innego niż „damę w opałach”. W tym wypadku może i nie jest całkowicie niezagrożona, ale to jednak ona tropi seryjnego mordercę.
Prawdziwą abstrakcyjnie egzaltowaną gwiazdą filmu jest jednak Nicolas Cage. Ja wiem, wiem – dla jednych skarb, dla innych człowiek-mem. W tym wypadku reżyser chyba po prostu powiedział mu: „wiem, że jesteś memiczny, więc teraz odp*****l największy szajz w swojej karierze”. Słowo ciałem się stało, bo tytułowy Longlegs to postać na wskroś obrzydliwa, totalnie poryta i oderwana od rzeczywistości. Okultystyczne zapędy seryjnego mordercy pokrywają się z niemal rockowym tembrem głosu, gdy wygraża innym, wyśpiewując kolejne groźby niczym Ozzy Osbourne. Nie wiedziałem, że w Cage’u drzemie taka energia, ale to zdecydowanie najjaśniejszy punkt całego seansu.
Fabularnie jednak historia opiera się na zagadce – typowo kryminalnej, lecz z satanistycznym zacięciem. Giną całe rodziny, gdy ojcom w pewnym momencie coś się dzieje z banią i pozbawiają życia swoich najbliższych. Sprawy niby niezwiązane, a jednak jakimś cudem za wszystkim stoi pozornie nieuchwytny seryjny psychopata zostawiający zakodowane listy na miejscu zbrodni. Tylko jak zmusił on ojców do popełniania tak bestialskich czynów?
Intryga głębi mroku
Nie zamierzam tu oczywiście spoilować nic więcej, lecz wykreowana zagadka kryminalna jest szyta na miarę wspomnianego już „Milczenia Owiec” czy nawet „Siedem”. Perkins, który stworzył scenariusz, wpadł na świetny pomysł, w którym systematycznie dostajemy kolejne kąski, jedynie pogłębiające w zasadzie beznadziejną sytuację śledczą. Jest to niepokojąco angażujące, a chyba nie ma lepszego komplementu dla filmu tego typu.
Przyznam jednak, że nieco obawiałem się o zakończenie. W myśl artystycznych horrorów coraz głębiej czułem, że na koniec dostaniemy otwartą księgę, do której sami powinniśmy wpisać sobie epilog, ale nic takiego się nie stało. I być może byłoby lepiej, pozostawić nieco domysłów lub choćby sięgnąć historią głębiej – na koniec przewidziano wręcz przerażająco banalne zawiązanie fabularnych supłów. Wszystko to po prostu „się kończy”, bez większych plot twistów (a już na pewno niczego, do czego nie można dojść samemu) czy fajerwerków. Jak na tak metodycznie serwowaną grozę, liczyłem na coś więcej.
Panie, jak to wyreżyserowane!
Na szczęście po drodze jest zdecydowanie lepiej i być może dlatego narzekać na zakończenie będę zawsze – po prostu początek i środek są tak dobre, że epilog blednie. Perkins do tej pory dał się poznać jako entuzjasta powolnej grozy budowanej klimatem, a „Kod Zła” to chyba najlepszy przykład na to, że prawdziwa groza nie czai się w potworach (no, nie bezpośrednio), a w ciszy, ciemności, niepewności i ludzkiej beznadziei. Jeśli narzekacie na współczesne „straszaki”, tutaj dostaniecie grozę w najczystszym wydaniu. Może nie przerażającą, ale dotykającą głęboko, sięgającą do pierwotnego pierwiastka małpy z kijem w każdym z nas.
Jak do tej pory to również najlepiej wyreżyserowany film od dawna. Uściskałbym ręce temu, kto uwierzył w zamysł Perkinsa i dał mu twórczą swobodę, bo takiej uczty jeszcze w tym roku nie dostałem. Film w końcu jest filmem, sięgającym po klasykę, banał, jednakże przeplatane z artyzmem. Surowe, mroczne kadry są tak zimne, że jedynym „światełkiem w tunelu” są okazjonalnie emocjonalne podrygi agentki FBI. Czerwień wypływa w stylizowanych na kliszę przebłyskach z przeszłości, a praca kamery stanowi arcydzieło samo w sobie. Widz zawsze widzi to, co powinien, a w jednym momencie niemal cała sala kinowa westchnęła, gdy spostrzegła postać w dalszym planie, z dala od nieświadomych bohaterów.
Takie zagrywki może i nie są niczym szczególnie wybitnym, ale działają. Tempo podkreśla fantastyczna muzyka, za którą odpowiada niejaki Zilgi, chyba smażący się w tym samym kręgu piekielnym, co Perkins. Mówiłem, że jest rockowo, czemu pozornie przeczą wwiercające się w kości ambienty, ale przecież na otwarcie dostajemy cytat z piosenki zespołu T. Rex, zręcznie ubrany w złowieszcze szaty biblijnej groteski.
“Kod Zła” to może i pustostan wewnątrz, ale jak pięknie ubrany
Dawno nie oglądałem ambitnego – przynajmniej z zamiaru – kina, które służy fabule. Współczesne horrory zazwyczaj opierają się na schemacie „potwór to ukryty przekaz znany każdemu z nas”. Depresja, samotność, starość – opowieść to narzędzie wykorzystywane w celu przekazaniu czegoś, po prostu w formie kina przeznaczonego dla lubiących się bać. W przypadku „Kodu Zła” być może i gdzieś tam w tle drzemią demony, ale to raczej pozory wyższej sztuki.
Mamy też co prawda opowieść o akceptacji przeszłości, auto-psychofizycznych próbach przeciwstawienia się traumom. Jest majaczenie historii o dzieciństwie, być może ulotnym, dla wielu dorosłych będących jedynie mignięciem niczym demoniczne obrazy rzucane na ekran. No i przede wszystkim “Kod Zła” to egzemplifikacja zła w jego najczystszej postaci, podsianej religijnymi próbami ucieczki przed rogatym, czymkolwiek dla kogokolwiek by on nie był. Kuszenie się jednak na pełne analizowanie filmu wydaje się trzeciorzędną sprawą, by nie rzec – przesadzoną. Nie czuję w tym chęci zostawienia nas z morałem, a raczej odbieram jako produkt uboczny wymyślonej dla wyższej sprawy intrygi.
Intrygi tak samo wciągającej, jak i przerażającej – czy to w formie zmagającej się z przeszłością agentki FBI, czy jej rodzinnie zblazowanego przełożonego. Grozy jest „potąd”, wspomaganej zresztą jak najbardziej horrorowymi zagrywkami. Są nawet jumpscare’y, ale użyte w na tyle współczesny sposób, że mogące stanowić wzór dla kolejnych generacji twórców filmowych. Jeśli graliście w Alana Wake’a 2, to znajdziecie tu wiele wspólnych elementów, niczym przenikające się media oparte na podobnych założeniach. Gratka dla fanów, którym zresztą jestem, także nie mogę się o to czepiać.
Hail Satan
Nicolas Cage przeuroczo czczący szatana to jeden z widoków, których nie zapomina się nigdy. W tym obrazie podobnych rewelacji jest mnóstwo, namnażających się jak diabelsko oślizgły wąż wodzący wszystkich na pokuszenie. Ludzie chcą raju, ale aby go docenić, trzeba najpierw wejrzeć głębiej, do tego, co znajduje się pod nami. „Kod Zła” to jeden z niewielu filmów, które bez przejaskrawiania ukazują nam czyste zło.
Dlatego też ta produkcja po prostu działa, nawet wychodząc poza wzorowy marketing, jest to przecież dzieło zbudowane na solidnych podstawach okultystycznych prawideł Crowley’a przeciągniętych przez autorski filtr satanistycznej wizji Thelemy. Nie jest to jednak typowy horror w całym znaczeniu tego słowa, bo choć grozy jest tu aż nadto, nie służy przerażeniu, a przetrzymaniu nas w niepewności. Aż do finału, niestety uproszczającego minione ponad półtorej godziny wręcz do przesady. Czuć tu jednak zadatki na pewnego rodzaju obraz kultowy, może niekoniecznie porównywalny z uwielbianym powszechnie „Dziedzictwem”, ale zdecydowanie mogący być wzorem dla kryminalnego kina grozy. I do tego wyreżyserowany bezbłędnie – do tego stopnia, że nie mogę doczekać się, co następnego Oz Perkins wyciągnie z czeluści piekielnych.
Kod Zła
Film wypieczony u samego szatana
"Kod Zła" to najdoskonalsza współczesna wersja kultowych mrocznych kryminałów podsycona makabryczną grozą
Plusy:
- Mistrzowska reżyseria - wszystko zostało przemyślane
- Chyba najlepsza rola Nicolasa Cage'a ever
- Wciągająca intryga
Minusy:
- Pospieszne i niesatysfakcjonujące zakończenie