Nolan niech wróci do szkoły filmowej. „Oppenheimer” to wielki zawód
Stało się! W końcu obejrzałem największą premierę minionego roku. „Oppenheimer” zaliczony po tak długim trwaniu w limbo nieobejrzanych pozycji, ale nie jest dobrze. Christopher Nolan zamiast bomby atomowej zaserwował niewypał i to drugi z rzędu.
Wydaje mi się, że już teraz czuję na karku oddech niektórych fanów Nolana i „Oppenheimera”, którzy po przeczytaniu tytułu ostrzą swoje brzytwy, czy co tam mają ostrego pod ręką. Dlatego z miejsca ostrzegę, że to tylko moja opinia. Co więcej – w pełni rozumiem, że ten film się komuś podobał. Technicznie rzecz biorąc to świetne kino, a cały ten hype i entuzjazm przecież skądś się musiały wziąć! No ale aż takie zachwyty? Siedem Oscarów? Nie no, dajcie spokój, przecież to nie ma sensu!
Dobre początki Christophera Nolana
Brytyjski reżyser zaczynał skromnie, ale z przytupem. Jego pełnometrażowym debiutem zostało „Śledząc” z 1998 roku, które samo w sobie nie jest jakimś szczególnie wybitnym arcydziełem. Podejście drastycznie zmienia się, gdy weźmiemy pod uwagę szalenie skromny budżet i klasyczny przykład „guerrilla filmmaking”, czyli robienia filmów bez przejmowania się wszystkimi detalami, w tym tymi prawnymi. Pod tym kątem mamy naprawdę przemyślany thriller z ciekawym scenariuszem. Jak na debiut – jest konkret. Tylko że to problem, bo poprzeczka wisi na tyle wysoko, że od kolejnego filmu reżysera zależy jego twórcze „być albo nie być”.
I Nolan wybiera „być”, oddając do kin skrupulatnie wykalkulowany dreszczowiec „Memento”, którego pomysły scenariuszowe na swój sposób natchnęły kolejne generacje filmowców. Sam przyznam bez bicia – nie oglądałem. Twist znam, koncepcję znam, ale samego filmu – nie. Dlatego wspomnę tylko, iż jest powszechnie uwielbiany na tyle, że Nolan stał się już wtedy jednym z tych reżyserów, których pracę twórczą po prostu wypada śledzić.
Prawdziwym przełomem okazał się „Batman – Początek” z 2005 roku. To nie jest pierwszy dobry film z tym superbohaterem, ale pierwszy aż tak dobry. Obsada? Gwiazdy, szał, Christian Bale, Liam Neeson, Caine, Freeman, Oldman, Holmes, no po prostu poezja. Scenariusz? Dosadny, rzeczywisty, a pod pewnymi względami wręcz realistyczny. Arcydzieło dla fanów człowieka-nietoperza, ale nie tylko. Nolan pokazał, że umie. I że chce, bo wydany zaledwie rok później „Prestiż” to obraz wręcz jeszcze lepszy od wszystkich poprzednich. Szalenie mroczna, zwariowana opowieść o magii, w świecie, w którym… magii nie ma.
Nie dla idiotów?
Nie zamierzam tu jednak opisywać całej historii powstania kultu Nolana, ale powyższe jest niezbędne, aby zrozumieć, że to reżyser, który od samego początku przyzwyczaił widzów do pewnego, zaskakująco wysokiego poziomu, z którego nie schodził przez wiele lat całej swojej kariery. Systematycznie tylko wydawał na świat coraz to nowsze, a nawet lepsze dzieła jak choćby powszechnie uwielbianego „Mrocznego Rycerza” czy bodaj najpopularniejszą „Incepcję”. Ba, nawet „Interstellar”, w którym już mocniej dało się wyczuć naukowo-bełkotliwe aspiracje reżysera, wbrew powszechnym opiniom, nie był niezrozumiałym kinem dla „mądrych”, a raczej głęboko przemyślanym dziełem science-fiction. I to udanym, żeby nie było.
Wtedy forma spadła. A przynajmniej ja to tak odbieram, bo „Dunkierka” nie jest niczym, czego można byłoby oczekiwać po tak cenionym już wtedy twórcy. I nie mówię, że to film zły – wręcz przeciwnie. To po dziś dzień jeden z najlepszych kinowych obrazów wojennych, który zręcznie miesza ze sobą patenty z głębokiego Hollywood z dosadnym pokazaniem koszmaru, jaki zgotowała ludzkości historia. Nie jest to wojenny horror w stylu „Idź i patrz”, ale to też nieprzesycona patosem „Furia”. Klasa sama w sobie, ale czy lepsza od „Interstellar”? Od „Mrocznego Rycerza”?
Na „Tenet” czekałem jak małe dziecko. No, może już nie tak małe, bo jednak mające na koncie egzystencjalny kryzys poprzednich filmów Brytyjczyka, no ale doczekać się nie mogłem. I doczekałem się… filmu, który zajmuje zaszczytne wysokie miejsce na mojej liście „top 10 najbardziej niepotrzebnych blockbusterów w historii”.
Reżyser, który nie lubi widzów
Powszechnie już przed premierą „Tenetu” mawiano, że Nolan robi filmy „wykwintne”. Wiecie, takie „nie dla idiotów”, jak ten sklep. Czytałem wiele opinii osób w internecie (wiem, wspaniałe źródło), które absolutnie nie wiedziały, o co chodzi w „Incepcji”, choć praktycznie każdy, z kim rozmawiałem na żywo, nie miał z tym problemu. Podobnie zresztą z „Interstellar”, choć miejscami mylące i nieco wymagające, nadal wzorowo wypośrodkowane. Czuć akcent na ten „naukowowo-koncepcyjny” paradygmat scenariuszowy, ale to tyle. To nie Bergman, na litość boską!
I tutaj pojawia się zasadnicza różnica, bo filmy Nolana są w inny sposób wymagające od innych, uznanych „myślicieli”. Bergman, Kieślowski czy Altman opowiadali często dość proste historie, których prawdziwy sens i morał ukryte są za ścianami zgłębiającymi nierzadko filozoficzne pojęcie o świecie. Czasami trzeba było chwilę się zastanowić, aby zrozumieć scenariusz, lecz ten stanowił zawsze dzieło wspólne z „drugim dnem”, pokrytym fasadami następujących po sobie scen. Nolan chce nam po prostu pop*****lić w głowach.
Do takiego przynajmniej wniosku doszedłem po seansie „Tenetu”. Od wzorowego początku przechodzimy do posklejanych ze sobą bezcelowych scen, które nie skrywają żadnej „uniwersalnej prawdy”, żadnej „głębokiej idei” czy czegokolwiek, co mogłoby spowodować, że krytykom z Cannes zrobi się mokro. Nolan sam chyba nie wie nic o tym, co opowiada.
Proces twórczy Christophera Nolana
Wyobrażam sobie, że siedzi z notesem i skrupulatnie notuje wszystkie swoje pomysły i wytyczne. I, co najciekawsze, na papierze ma to sens. Potem jednak, po przejrzeniu tego wszystkiego po raz setny, dochodzi do wniosku, że w sumie to mu się znudziło, bo zna to na wylot, więc uatrakcyjni sobie seans własnego filmu, mówiąc do montażysty: „weź daj tę scenę tutaj”. Na co scenarzysta: „Panie Krzysiu, tak nie wolno”, a ceniony reżyser wyjmuje wygryziony ołówek z ust i odpiera: „To pa tera”. I cyk. Zrobione. Pop********e konkretnie.
„Tenet” to dla mnie klasyczny przykład filmu przeintelektualizowanego na siłę. Obrazu, który najwyraźniej w paru miejscach nie miał sensu (albo miał go wręcz za dużo!), więc trzeba było coś zrobić. Nie znam procesu kreatywnego Christophera Nolana, ale ktoś tu nażarł się za dużo ambicji. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że zatwardziali fani reżysera walczyli w sieci, drąc się na przeciwników: „Ale wy to głupi jesteście, trzeba trochę pomyśleć!”. Ale… po co?
Czym innym jest ukrycie konceptu myślowego za przedstawionymi wydarzeniami, a czym innym jest rozwalenie scen i wydarzeń tak, aby celowo nie miały sensu. O, ja wiem, że Nolan chce, aby oglądać jego filmy parę razy. Tyle że „Tenet” to też absurdalna nuda, rozpisana na 2,5 godziny jazda bez ładu i składu, brnąca od ciekawego początku, przez głupio przekomplikowane twisty, aż do końca tak bezmyślnego, że czułem się jak… idiota. A chyba nie o to chodziło.
„Tenet” – pseudointeligentny bełkot jako wstęp do „Oppenheimera”
Gdyby na tym skończyć, może nie byłoby tak źle. Ale nie! Do tego wszystkiego dochodzi obrzydliwe tempo akcji, plastikowi bohaterowie, zero fabuły (całość skupia się na koncepcji mieszania czasem, bez żadnej ciekawej historii w tle), a do tego klasyczny zestaw bzdurnego montażu, z pokazującym środkowy palec widzowi miksem dźwięku i muzyki, a nawet z… paroma błędami logicznymi. Nolan łamie wszystkie zasady, jakich nauczyłem się w filmówce i o ile szanuję takie podejście, to tutaj nie jest niczym usprawiedliwione.
Wiele powyższych zarzutów mogę równie dobrze odnieść do „Oppenheimera”. Po tak długim czasie byłem mocno nahype’owany, w końcu wszyscy ten film tak kochają. Do tego mówimy o militariach, rządowych bataliach, fizyce atomowej, nauce zniszczenia i o biografii jednego z najważniejszych umysłów w historii świata. Człowieka „niszczyciela światów”, mrocznego twórcę zbrojnego przełomu, doprowadzającego do sytuacji, w której sam znienawidził własne dziecko. To wszystko jest bliskie mojemu sercu, niezwykle wręcz ciekawe, a do tego wypełniające pewną naukową lukę w twórczości filmowej od wielu, wielu lat.
„Oppenheimer” zaczyna się jednak bez początku. Ot, od razu jesteśmy wrzucani do sedna akcji, momentu, w którym „widzu, radź sobie sam”. Jeśli ktoś absolutnie nie zna historii, będzie miał ciężką przeprawę przez pierwsze sceny. W teorii, bo w praktyce pogubić się może każdy, kto oczekiwał kompetentnej biografii. Rozwalenie akcji na wycięte z kontekstu wydarzenia przedstawione w formie dwóch, równoległych wywiadów to pomysł tyleż ciekawy, co bzdurny i niepotrzebny. Za to jakże „nolanowy”!
„Oppenheimer”, czyli jak skopać biografię
Christopher Nolan znów minął się z powołaniem, bo nie potrafi przekazywać swoich myśli, chcąc jedynie wywołać u widza zawroty głowy. Że historia napisała to wszystko, co naprawdę miało miejsce? Nie no, chrzanić to, dla Nolana to za proste, więc znów serwuje swój klasyczny zestaw najbardziej niepotrzebnych zabiegów twórczych w historii kinematografii.
I nie chodzi mi o to, że Oppenheimer to film trudny czy ciężki. Wręcz przeciwnie, choć fabuła rozsiana jest wszędzie, nie jest skomplikowana. Poza tym pierwszy raz Nolan tak bardzo opiera opowieść nie na samej opowieści, a na psychologii postaci, a to spory plus! Mimo wszystko to film nieumiejący znaleźć tempa. Jasne, proces tworzenia bomby atomowej jest diabelsko ciekawy, jej testy przerażające, a zmiana osobowości tytułowego naukowca powoduje gęsią skórkę. Tylko cała ta gorzka historia, która naprawdę się wydarzyła, została poszatkowana niczym złożony z losowych scen z serialu HBO film. Doprawdy, jak można skopać biografię?
Brytyjczyk jest niezwykle pretensjonalnym twórcą, który wydaje się robić „mądre” filmy na siłę, aby głupi ludzie poczuli się mądrze – to opinia, którą znalazłem w internecie i po seansie „Oppenheimera” stwierdzam, że coś w tym jest. Dokąd zmierza akcja? Czemu jest tak poszatkowana? Po co wątki, które nie są potrzebne? Czemu służą ściany dialogów z suchą ekspozycją? Nawet zabiegi montażowe wołają czasami o pomstę do nieba. Skoro trzeba było nagrać niektóre sceny w czerni i bieli, aby widz się nie pogubił, to znaczy, że coś nie tak jest ze scenariuszem lub montażem, a nie z widzem. Jeszcze bym zrozumiał, gdyby to wszystko miało usprawiedliwiać artystyczne zapędy Nolana. Ale jego artystyczne knowania brną w bezcelową stronę, bo niczemu absolutnie nie służą. To znaczy, są pretensjonalne.
Nie, żebym tylko narzekał
Żeby nie było, że tylko narzekam. „Oppenheimer” z pewnością zachwyca samym pomysłem, bo ukazuje jedno z najważniejszych wydarzeń w historii świata. To po prostu ważna opowieść, dla każdego. I do tego diabelsko dziś aktualna oraz przerażająca. Niektóre pomysły edytorskie przedstawiające psychologiczny niepokój są wręcz szalenie kreatywne i niemal przełomowe, daleko zostawiając przereklamowane patenty nadużywane choćby w serialach.
No i muzyka… Muzyka jest świetna, ale jest jej za dużo. O wiele. Obsada jest wybitna i w zasadzie każdy aktor, który zdobył tu więcej czasu ekranu, niż parę minut zasłużył na nagrody. Murphy i Downey Jr. ciągną całość, wzorowo pokazując nękane stworzonymi przez siebie demonami postacie. Jest też jedna scena, którą zapamiętam na bardzo długo, rodem z horroru rozkładając widza emocjonalnie na łopatki. Nawet pomyślałem sobie wtedy, że ten horror Nolana nie byłby tak zły.
Christopher Nolan bez zaufania
Reżyser nie potrafi zrobić czegoś, co skupi się na zbyt prostych zasadach i chce obrzydzić nawet biografie. W swoim scenariuszu i montażu wędruje przez pozornie istotne wydarzenia, zalane ścianami identycznych kwestii, które finalnie do niczego nie prowadzą i sztucznie wydłużają seans. Bierze się za prawdziwą, historyczną opowieść, dorzucając do niej głębszą psychologię. Chociaż to się udało.
Dlatego też Christopher Nolan z miana jednego z moich ulubionych twórców filmowych spadł do kategorii „idźcie do szkoły, bo coś Wam nie wychodzi”. W tym wszystkim szanuję i rozumiem tych, którym wszystkie jego filmy się podobają – nawet z nieszczęsnym „Tenetem”. „Oppenheimer” sam w sobie zły nie jest, ale przy tak wielkim hypie i wybitnie intrygującej historii oczekiwałem czegoś, co nie będzie… aż tak „nolanowe”.
Być może problem tkwi w tym, że nad Brytyjczykiem nie siedzi nikt z rózgą, temperując jego absurdalne zapędy. Być może kiedyś to się zmieni, ale na ten moment straciłem już zaufanie. Nie wierzę, że to piszę, ale z tego całego „Barbenheimera” to jednak ten pierwszy człon udał się bardziej. I chyba głównie dlatego, że nie ma tam nic z Nolana.