Maniak czy wizjoner? Tommy Wiseau, kultowe The Room i najgorszy reżyser wszech czasów
Urodzony w Poznaniu Tomasz Wieczorkiewicz nie lubi swojego nazwiska na tyle, że zabrania encyklopediom internetowym podawania jego oryginalnego brzmienia.
Od wielu lat jest zresztą znany na świecie pod nazwiskiem przybranym. To jedne z nielicznych faktów, jakie można z całą pewnością przytoczyć w jego biografii; większość jego życia jest owiana tajemnicą lub opisana losowo w taki sposób, żeby nie dało się sprawdzić prawdziwości informacji. Możemy jedynie żałować. Być może to właśnie w biografii Tommy’ego Wiseau tkwiłby klucz do zrozumienia The Room – tytułu okrzykniętego najgorszym filmem w historii, a zarazem otoczonego swoistym kultem.
Fabuła filmu jest bardzo prosta. On – odnoszący sukcesy bankier – mieszka spokojnie z narzeczoną. Ona jest szczęśliwa tylko z pozoru, uwodzi więc jego najlepszego przyjaciela (to ten od słynnego “oh, hi Mark”). On odkrywa romans, demoluje nieco od niechcenia dom, po czym popełnia samobójstwo. Rzeczywiście nie brzmi to skomplikowanie, lecz mimo wszystko Wiseau udało się upchnąć w tym nieco ponad półtoragodzinnym arcydziele tyle wątków, że z powodzeniem zapełniłyby całe multiwersum. Niektóre sceny sprawiają wrażenie, jakby aktorzy byli postaciami z Simsów, którym gracz anulował wykonywaną czynność – odnajdują się w nieznanej sobie przestrzeni, bez zrozumienia, co tuż przed chwilą robili. Tak wygląda choćby zaprezentowana próba morderstwa, którą uczestnicy sceny nagle przerywają, by swobodnie kontynuować rozpoczętą pogawędkę. Najlepiej jednak obrazuje to chyba jedna z najbardziej znanych scen filmu – oczywiście ta na dachu.
Niestety o The Room nie da się powiedzieć nic dobrego. Dzieło życia Tommy’ego Wiseau (jest tu nie tylko odtwórcą głównej roli, ale także reżyserem, scenarzystą, producentem i producentem wykonawczym) to, mówiąc wprost i niezbyt elegancko, gniot, jakich mało. Dlaczego więc – mimo wszystko – stale oglądają je kolejni widzowie?
Obywatel Wood
Być może aby zrozumieć “fenomen” Tommy’ego Wiseau, należy cofnąć się nieco w czasie. O ile The Room rzeczywiście określa się jako najgorszy film w historii, to już tytuł najgorszego reżysera do Wiseau nie należy. Za tego uważa się bowiem Eda Wooda, twórcę do dziś słynącego z niskobudżetowego i niesłychanie kiczowatego kina. Swoje najbardziej znane filmy Wood nakręcił w latach 50., lecz wówczas spotkały się wyłącznie z krytyką. “Coś więcej” w jego obrazach widzowie dojrzeli dopiero po jego śmierci. Twórca stał się ulubionym reżyserem wielbicieli kampu, konwencji, zgodnie z którą przedmioty, wytwory kultury czy dziedziny sztuki stają się wartościowe właśnie dlatego, że są w złym guście. Ta mocno kiczowata stylistyka sprawiła, że na filmy Wooda – choć nadal będące nie do zniesienia dla “zwykłego” widza – zyskały mimo wszystko tak wielu wielbicieli.
Sam Ed Wood nie zawsze patrzył na swoją twórczość w taki sposób. Szczerze cenił Orsona Wellesa, czyli postać całkowicie z drugiego bieguna; stworzony przez Wellesa Obywatel Kane nawet dziś, po niemal 80 latach od premiery, jest uznawany za jeden z najwybitniejszych obrazów w historii kinematografii. Podejście Wellesa bardzo inspirowało Wooda; szczycił się tym, że – podobnie jak jego idol – na planach swoich produkcji zajmuje wiele stanowisk. U Wellesa jednak wszechstronność była wywołana czymś innym; Wood najzwyczajniej w świecie nie dysponował budżetem, by zatrudnić większą ekipę. Nie zaszkodziło to jednak w tworzeniu legendy, która niemalże zrównywała go z Wellesem.
“Błędny” reżyser
Na planie filmów Wooda praca toczyła się szybko i niemal maszynowo. Nie miało znaczenia, ile błędów aktorzy czy członkowie ekipy popełnili w danej scenie. Poprawiano jedynie te największe, które mogłyby zaważyć na całym filmie. Z tego względu produkcje Wooda powstawały ekspresowo; dla przykładu Glen czy Glenda, film, który sam reżyser uważał za przedstawienie własnej historii, powstał w zaledwie… cztery dni. Scenariusz do innego tytułu, jakim był Plan 9 z kosmosu, Wood stworzył natomiast w niecałe dwa tygodnie. To zresztą właśnie ta produkcja jest wręcz najeżona błędami. Ze względu na niski budżet reżyser korzystał m.in. ze styropianowych nagrobków, które kilkakrotnie przewróciły się poruszone przez przechodzących aktorów. Wszystkie te sceny pozostały w ostatecznej wersji filmu.
Postać Wooda inspirowała wielu filmowców. Jego do bólu kiczowate horrory, wywołujące dziś coś pomiędzy zażenowaniem a rozbawieniem, wywarły wpływ m.in. na Tima Burtona. Reżyser, któremu przecież też nieobce jest przerysowanie niektórych elementów, nakręcił nawet film poświęcony Woodowi. W główną rolę wcielił się tu Johnny Depp, a cały obraz poradził sobie znacznie lepiej niż jakikolwiek tytuł z filmografii pierwowzoru jego postaci; Eda Wooda nominowano do szeregu prestiżowych nagród. Otrzymał nawet dwa Oscary – za charakteryzację oraz dla najlepszego aktora drugoplanowego. Tym był Martin Landau – w produkcji wcielił się w legendę horroru, Belę Lugosiego.
Z miłości do filmu
Wróćmy jednak do Tommy’ego Wiseau. Choć w The Room nie widać inspiracji Edem Woodem (do tej przyznają się za to m.in. Tim Burton i David Lynch), widać pewne podobieństwa w stylu pracy obu twórców. Wiseau przy The Room również wszedł w rolę człowieka orkiestry, stając się reżyserem, scenarzystą, aktorem i producentem. Łączy ich także sama pasja do filmu; choć ich produkcje trudno nazwać dziełami, widać, że stworzył je ktoś, kto szczerze kocha to, co robi – nawet jeśli jest to miłość nieodwzajemniona.
Za podobieństwo można nawet uznać wpływ, jaki obaj twórcy wywarli na innych filmowców. Eda Wooda upamiętnił Tim Burton we wspomnianym już filmie, którego tytuł stanowi po prostu nazwisko reżysera. The Room – oraz samej postaci Tommy’ego Wiseau – James Franco poświęcił natomiast Disaster Artist, czyli produkcję przedstawiającą kręcenie najgorszego filmu w dziejach. Franco wcielił się tu ponadto w głównego bohatera, co zresztą jest zabiegiem godnym samego Wiseau. Film oparto na wydanych w 2013 roku wspomnieniach Grega Sestero, czyli pamiętnego Marka z The Room; to właśnie dzięki niemu jesteśmy dziś w stanie dowiedzieć się czegokolwiek o życiu Tomasza Wieczorkiewicza.
Tommy zraniony
Co nieco różni obu twórców, to podejście do reakcji widzów. Podczas gdy Wood kompletnie o to nie dbał, tworząc swoje filmy jakby całkowicie dla siebie, Wiseau nie jest z początku tak skłonny zignorować negatywne opinie. To jedna z najbardziej poruszających scen w The Disaster Artist, gdy początkowo skonsternowana widownia na premierowym pokazie filmu w pewnym momencie zaczyna się śmiać – i już nie przestaje. Grany przez Jamesa Franco Tommy Wiseau wybiega wówczas z sali. Trudno mu się dziwić – przy całym oddaniu i wszystkim, co włożył w produkcję, nie spodziewał się zapewne takich reakcji. Ostatecznie jednak pociesza go Greg Sestero (Dave Franco) i Tommy wraca na salę, udając, że w istocie o takie reakcje mu chodziło. W gruncie rzeczy one i tak nie miały znaczenia – w tym przypadku liczył się sam film, z takimi trudnościami doprowadzony do końca.
Wiseau miał ponadto nieco więcej “szczęścia” w swojej karierze; “doceniono” go jeszcze za życia. Twórca żyje zresztą nadal, ma się doskonale i nie tak dawno wyrażał chęć zagrania w którejś z produkcji z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Choć nie pojawił się w zbyt wielu filmach – a wyreżyserował jeszcze mniej – dziś może przedstawiać samego siebie jako twórcę popularnego i znanego na całym świecie. Edowi Woodowi pozostała jedynie pośmiertna sława jako twórcy, który już w latach 50. XX wieku nie bał się pozostać sobą – niezależnie od wszystkiego.
Zamiast zakończenia
Budżet The Room wyniósł 6 milionów dolarów. Większość z tych pieniędzy – jeśli nie wszystkie – wyłożył sam Tommy Wiseau. Do dziś nie ma pewności, skąd tak dokładnie je wziął; teorii jest kilka, wliczając te mniej legalne sposoby. Przez swoje jedyne dwa tygodnie na afiszach The Room zarobił oszałamiającą kwotę 1900 dolarów; dwa kina wyświetlające produkcję informowały na plakatach, że nie zwracają pieniędzy za bilety. Dziś – dzięki niespodziewanej renomie filmu – tytuł ma na swoim koncie niespełna 5 milionów dolarów.