Najpopularniejszy i najstraszniejszy klaun, czyli jak Terrifier zostało globalnym fenomenem
Dla jednych to puste kino bez wyrazu, a dla innych prawdziwy pokaz możliwości nieskrępowanych niczym twórców kina niezależnego. Co by nie było, jedno jest pewne – Terrifier stało się globalną potęgą, współczesną legendą kina grozy. I to wszystko zasługa tak naprawdę… klauna i jego nieustępliwego twórcy.
Jeśli w ciągu ostatnich kilku lat ani razu nie obiła Wam się po uszach nazwa Terrifier, zapewne po prostu nie macie zielonego pojęcia, co współcześnie dzieje się w kinie grozy. I wcale Was za to nie winię, choć dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej niż przed laty. Pamiętam, jak jeszcze wiele lat temu, gdy tylko mówiłem komuś, że uwielbiam horrory, spotykałem się ze wzrokiem, że się tak wyrażę, „spode łba”, pełnym litości i pewnego rodzaju uznania, że jestem w stanie to przetrawić. Ba, kilka lat wcześniej spotykałem się z podobną reakcją, gdy tylko mówiłem, że jestem graczem.
Stygmaty tego rodzaju to już przeszłość, a przynajmniej mamy co najmniej kilkadziesiąt przykładów na to, czemu nie wolno tak myśleć. Gaming jest współcześnie niemożliwą do zbagatelizowania gałęzią rozrywki, wartą miliardy. Mnóstwo współczesnych tytułów pokazuje, że to zresztą nie tylko rozrywka, ale i prawdziwa sztuka – na czele z grami takimi jak niedawne Silent Hill 2 Remake od krakowskiego Bloober Team. Z kolei horrory… no cóż, jeśli nadal ktoś twierdzi, że to „takie głupiutkie straszenie” (prawdziwy cytat…), to jest mi po prostu przykro, że ominęło go tyle arcydzieł.
Ręka, noga, mózg na ścianie
Arcydzieło arcydziełu nierówne, lecz bez ogródek wiele osób może przyznać, że filmy w rodzaju The Lighthouse, genialnego Lamentu czy powszechnie uwielbianego Hereditary, co do którego mam akurat mieszane uczucia, to po prostu czołowe przykłady nieskrępowanych ambicji, umiejętności, talentu i chęci zrobienia z rozrywki „czegoś więcej”. Filmów tego typu jest znacznie więcej. Każdy szanujący się widz wie, że renesansowi kina grozy towarzyszy od lat renesans niezależnego kina gatunkowego, razem się ze sobą idealnie zazębiając.
No dobra, ale przecież ja tu miałem pisać o Terrifierze, który nawet nie ukrywa, że próbuje być ambitnym kinem. Tak przynajmniej może się wydawać, ale to po prostu marka ambitna jak żadna inna. Marka, która pokonała największych graczy Hollywood, podbiła boxoffice’y na całym świecie, a także wywołała taki szum w social mediach, że postać klauna Arta stała się z miejsca kreacją legendarną. Jeszcze przy okazji premiery drugiej części (recenzja, o, tutaj!) czytałem w sieci, że mamy do czynienia z czymś, na co po latach będzie się patrzyło jak na Piątek 13-go, Halloween czy Koszmar z Ulicy Wiązów.
Dlaczego jednak nie należy tak niezrozumiale deprecjonować franczyzy stworzonej przez Damiena Leone? Choć pod względem zawartości faktycznie ciężko natknąć się tu na przejawy kina ambitnego, fakt rzucenia się z motyką na słońce, czy raczej z odrąbaną nogą na wielkie czeki hollywoodzkich wytwórni, mówi sam za siebie. I to też chyba najlepszy przykład, który pokazuje, że odpowiednim marketingiem, pomysłem i sercem wypełnionym nostalgią da się osiągnąć wszystko. Ambicje, ambicje, jeszcze raz ambicje!
Art, czyli… sztuka?
Wszystko i tak opiera się na postaci klauna Arta, kolejnego horrorowego złola, który szturmem zdobył serca widzów tak naprawdę na całym świecie. I choć dla wielu jego popularność może być przypadkowa – ot, ktoś zwrócił obiad na seansie pierwszej części i w ten sposób film stał się viralem – Damien Leone od lat starał się zaistnieć na scenie indie. I praktycznie od samego początku pomagał mu w tym wykreowany w jego podświadomości maniakalny, biało-czarny szwarccharaker.
A jego geneza sięga aż do roku 2008, w którym to premierę miał krótkometrażowy, niskobudżetowy i zdecydowanie wymierzony w specyficzną widownię o dziwacznych gustach film The 9th Circle. Najniżej położony w piekielnej systematyce krąg zdrajców czy morderców to jedynie tytułowe tło dla porwania bogu-ducha-winnej kobiety w noc Halloween. Tak, Leone już wtedy widział postać przerażającego klauna siejącego pożogę w noc Wszystkich Świętych. Wtedy jednak Art wyglądał nieco inaczej i wydawał się jeszcze bardziej… porąbany?
Coś w tym jest, bo to jednak kreacja Mike’a Gianelli zwróciła uwagę fanów kina gore, choć sam film większego uznania nie zdobył. Ot, ciekawostka dla tych, którzy lubią się bać klaunów. Leone poszedł jednak za ciosem i wyprodukował film Terrifier z 2011 roku – nie mylić z pełnometrażowym Terrifier z 2016 roku. Kolejne wcielenie Arta także znalazło się w wydaniu kina krótkometrażowego, ale to nie wystarczyło. Trzeba przecież więcej, mocniej i – co najlepsze – tak samo niskobudżetowo. Taki już w tym urok.
Terrifier na Wszystkich Świętych
„Przerażacz” w formie pełnego metrażu na świecie znalazł się za sprawą obrazu All Hallows’ Eve, niejako zresztą podobnego do poprzednich, ale krótszych, starań reżysera. W roli Arta po raz trzeci znalazł się Gianelli, ale mieliśmy z nim do czynienia raczej w tle, bo cała fabuła opowiedziana została w formie filmowej antologii grozy. Opiekunka do dziecka znajduje kasety z makabryczną zawartość – totalnie przypadkowo – w Halloween, więc postanawia je obejrzeć, jednocześnie włączając się w tę piekielną intrygę. No ale przecież i ten film nie zdobył szerokiego uznania ani jakiejś szczególnie oddanej grupy fanów.
Damien Leone przez dłuższy czas kombinował, jak uczynić z Arta prawdziwego psychola z okładek zbereźnych czasopism dla seryjnych morderców, więc próbował zebrać pieniądze. Niezależnemu filmowcowi poszło to, co najwyżej średnio. Do akcji wkroczył producent Phil Falcone, który z jakiegoś powodu dostrzegł w tym przejawy ambicji. To, co dla jednych wydawało się bredzeniem zakochanego we własnej postaci reżysera, Falcone odebrał jako szansę na odznaczenie się w historii kina grozy po wsze czasy.
Wtedy właśnie, w 2016 roku, jedynie 8 lat po pierwszej kreacji, Art the Clown znalazł się na ustach już znacznie szerzej publiczności. Film Terrifier obudził żądze tej części widowni, która błaga o juchę i makabrę, bez ugrzeczniania, świętości i w jak najbardziej tandetny sposób. Tym razem antybohatera zastąpił David Howard Thornton, dla którego okazało się to życiową rolą, wywołując egzaltowany zachwyt u sporej części fanów kina gore. Nie będę jednak ukrywał, bo film sam w sobie żadnych granic nie przesunął. Do czasu…
Terrifier 2, czyli viralowy fenomen
Prawdziwym krokiem milowym dla Arta, marki Terrifier, Damiena Leone i Davida Howarda Thorntona okazała się tak naprawdę druga część. „Jedynka” najwyraźniej zaskarbiła sobie na tyle sympatii widzów, że powstanie kontynuacji było kwestią czasu.
Slasher gore z jednymi z najbardziej obrzydliwych scen (dla wielu widzów przynajmniej) w historii odznaczał się szaloną ambicją – dostaliśmy film, w którym nie maczały swych brudnych, zachłannych łap hollywoodzkie wytwórnie, taki, jakim go sobie zamarzył reżyser. I dlatego między scenami wywołującymi wymiociny, było tak wiele wolnych pasaży, bo przecież skoro Leone chciał, aby wszystko trwało ponad 2 godziny, to tyle do diaska będzie trwało! I kropka!
Trochę żartuje, ale zaskakująca długość nie zraziła widzów. Film promowany zresztą przez czołowe amerykańskie serwisy zajmujące się grozą stał się viralem nie przez to, że był ambitny, ale przez to, że ludzie na nim wymiotowali. O ile w każdym innym gatunku filmowym zdobycie popularności w ten sposób sugeruje, że coś nie wyszło, tutaj wyszło wszystko.
Social media opanowały doniesienia o widzach mdlejących czy wymiotujących w trakcie filmu, na niektórych seansach rozdawano worki na wymioty (tak, ja też swój dostałem na Splat!FilmFestival) i tak dalej. Było już z górki, nie ma co.
Długa droga do sukcesu
Jak więc widać – droga do wyniesienia klauna Arta do rangi złoczyńców takich jak Freddy Krueger, Jason Voorhees czy Michael Myers była dość długa. Sporo filmów, nerwów i czasu zajęło reżyserowi stworzenie marki. Bo o tym właśnie mówimy – o marce, rozpoznawalnej zresztą nawet przez tych, którzy za kinem grozy nie przepadają. Ba, nawet przez tych, którzy nie oglądają kina gore, czy przejawów ambicji niezależnych filmowców. Filmy gatunkowe zyskały zastrzyk świeżej krwi, tak zresztą potrzebnej, bo dopiero Terrifier 2 udowodnił, że nawet najbardziej makabryczne dzieło da się współcześnie przemienić w… postrach filmowych wytwórni.
Mało który film stworzony za psie pieniądze, stanowiący trzecią część serii, a do tego będący indie gore horrorem mógłby rzucić się na największych. A tak się stało. Terrifier 3, którego premiera odbyła się całkiem niedawno, szturmem podbił kina nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Także w Polsce mówimy o niebagatelnym sukcesie, najpopularniejszej kinowej premierze. W teorii aż takiej konkurencji nie ma, ale przecież niedawno była premiera Jokera 2.
I tu właśnie leży sekret – Terrifier 3 stał się kolejnym viralem od Leone’a dzięki temu, że klaun Art pokonał klauna Jokera. Wiecie, mówimy o gigantycznym budżecie, drugiej części fenomenalnie przyjętego obrazu z Joaquinem Phoenixem, tym razem z towarzyszącą mu Lady Gagą, no jak to mogło się nie udać? A jednak – gdy Joker: Folie à deux zaliczył sromotną klęskę, Terrifier 3 w weekend otwarcia zgromadził 18,9 milionów dolarów jedynie w kinach w USA. Joker 2 w swoim drugim tygodniu w kinach zarobił „jedynie” 7 mln dolarów. Tyle że horror kosztował 2 mln (i tak szałowe pieniądze, „dwójka” pochłonęła około 250 tys. dolarów), a Joker 2… no cóż, podobno nawet ponad 200 mln zielonych.
Zło złem zwyciężaj
I to wszystko głównie dlatego, że Damien Leone, jak zresztą sam podkreślał, uznał, że w kinie grozy jest niedosyt… klaunów. Motyw jest oklepany aż tak, że boli, lecz z drugiej strony coś w tym jest. Od dawna nie dostaliśmy żadnego makabrycznego klauna, brudnej (no bo przecież nie “czystej”) krwi seryjnego mordercy, a nie jakiegoś demonicznego prześladowcy dzieci rodem z książek Stephena Kinga. Art od początku miał być przeciwieństwem Pennywise’a i chyba właśnie dlatego się udało.
Marketing, wyjątkowość, a na swój sposób i czysty fart – bo jednak nawet najbardziej zaplanowane virale muszą liczyć na pewien łut szczęścia – spowodowały, że o Terrifierze nie mówi się już w kategoriach dziwactwa dla chętnych wrażeń, a o czymś tak powszechnym i świadomym, niewymagającym w zasadzie tłumaczenia. I tu nawet nie chodzi o to, czy te filmy są dobre – chodzi o to, że są popularne. Nawet gdyby Terrifier było najgorszym badziewiem (którym nie jest!), i tak należy mu kibicować, bo jako jeden z niewielu w historii kiełkuje ideę niezależnego kina gatunkowego u „szarego” widza.
Jeśli cała ta historia nie nadaje się na swoisty dokument o realizacji marzeń i dążeniu do doskonałości, to ja już nie wiem, co pasuje lepiej. Klaun Art to może i psychol, ale przecież od wieków to właśnie oni przykuwali uwagę ludzi. I chyba to właśnie w tym leży sekret – we wzbudzeniu ciekawości. A cóż jest ciekawszego od… zakazanego owocu?