Depardieu spasował, Seagal idzie w Rosję i tylko historia go rozliczy
Gdy Gerard Depardieu przyjął rosyjskie obywatelstwo, posypały się na niego gromy. Tymczasem Steven Seagal pokazuje, że francuski aktor w swoim pragmatycznym podejściu zachował jednak człowieczeństwo.
Depardieu – przez złośliwych nazywany Żorą Depardiewem – wyjechał z Francji ze względu na wysokie podatki dla najbogatszych obywateli. Rosyjskie obywatelstwo odebrał w 2013 roku i od tamtej pory przejawiał poglądy raczej proputinowskie. Jego polityczne komentarze doprowadziły do wydania mu w 2015 roku zakazu wjazdu do Ukrainy, zabroniono również pokazywania jego filmów. Sytuacja zmieniła się nieco po rosyjskiej inwazji. Aktor nazwał konflikt bratobójczą walką i wezwał do zaprzestania działań zbrojnych, za co rosyjski parlament chce go pozbawić paszportu. Jak wiadomo, gospodarza dobrodzieja nie można krytykować – nawet gdy na twoich oczach zabija własnego sąsiada.
Z drugiej strony barykady mamy Stevena Seagala. Amerykański aktor kina kopanego także posiada rosyjskie obywatelstwo, lecz jego podziw dla Władimira Putina wygląda na znacznie silniejszy. To już nie są formalne obrazki, na których dwie osoby ściskają sobie dłonie, nie patrząc przy tym na siebie, ale w obiektywy aparatów. Seagal wprost określa Putina jako swojego brata (choć sam rosyjski prezydent nie jest do tej relacji aż tak entuzjastycznie nastawiony), zapowiada, że nigdy nie zrzeknie się rosyjskiego paszportu, popiera działalność Nocnych Wilków – związanego z Kremlem klubu motocyklowego – a oprócz tego występuje jako propagandzista, tym groźniejszy, że powszechnie rozpoznawalny i posiadający duże zasięgi. Mimo to pomoc w tuszowaniu rosyjskich zbrodni i łamania postanowień Konwencji Genewskiej o traktowaniu jeńców wojennych jest tu wyjątkowo niesmaczna. Granica została przekroczona, mleko się rozlało, jeden z naczelnych aktorów kina kopanego stał się marionetką polityczną.
Diagnoza Stevena Seagala
Teoretycznie trudno odmówić mu prawa do opowiedzenia się po jednej ze stron. Wolność słowa zakłada przecież, że każdy może mieć własną opinię. Nieco inaczej patrzy się jednak na wybranie strony okupanta, któremu udowodniono już szereg zbrodni wojennych, a jego propaganda zatacza historyczne koło i powraca do swoich złotych radzieckich czasów. Polityczne zaślepienie to szczególna wada wzroku, wyjątkowo groźna i potencjalnie śmiertelna – lecz nie dla “pacjenta”, a dla jego otoczenia. Teraz jesteśmy świadkami zdiagnozowania jej u Stevena Seagala.
Diagnoza nie jest tu niestety niczym zaskakującym, choć przykład Gerarda Depardieu pokazuje, że wadę można jeszcze wyleczyć – nawet pomimo dość zaawansowanych objawów. Trudno jednak powiedzieć, jakie jest na nią lekarstwo. Człowieczeństwo? Empatia? Otwarty umysł? Szacunek dla drugiego człowieka? Być może to kombinacja wszystkich tych kwestii naraz; dziś nikt nie ma niestety czasu na skomplikowane analizy i zaawansowane badania z pogranicza kilku nauk, dziś żyjemy atakiem na bazę lotniczą na okupowanym Krymie i coraz cichszym echem Ołeniwki. Coraz cichszym, bo i celowo zagłuszanym przez stronę rosyjską – a wraz z nią przez Stevena Seagala.
Swoje robi tutaj sama rozpoznawalność aktora. Bez różnicy jest, czy rzeczywiście będzie on kręcił film dokumentalny na zlecenie Kremla. Pojawił się w Donbasie, widziano go w Ołeniwce, zrobił sobie zdjęcie z przywódcą prorosyjskich separatystów Dienisem Puszylinem. Komunikat jest prosty: “stoję po stronie rosyjskiej”. Clickbaitowe nagłówki opisu wizyty aktora mogłyby mówić wprost, że Steven Seagal wsparł Rosję – i nie ma już znaczenia, w jaki sposób to zrobił. Dopiero gdy wnikniemy w sytuację i zapoznamy się ze szczegółami, okazuje się, jak bardzo jest źle.
Sława w słusznym celu
Seagal nie jest oczywiście jedyną osobą, która skorzystała tu z własnej rozpoznawalności. W Ukrainie pojawili się m.in. Angelina Jolie czy Sean Penn; oboje zresztą od lat angażują się w działania aktywistyczne i stanowią głos tych, których z różnych powodów nie da się usłyszeć. Penn – podobnie jak Seagal – przygotowuje film dokumentalny, pracując nad nim, odkąd wojna była “wyłącznie” ponurym widmem wiszącym nad Ukrainą, a nie jej brutalną codziennością. W ramach zbierania materiałów reżyser udał się nawet w trasę podobną do tej obranej przez miliony osób zmuszonych do ucieczki z kraju. Penn przekroczył granicę z Polską na własnych nogach, objuczony bagażem i całym sprzętem filmowym. Nie trzeba chyba tłumaczyć, czym obraz zmęczonego, poruszonego, obarczonego walizkami, ubranego w kamizelkę kuloodporną i wojskowy hełm dokumentalisty różni się od zadowolonego Seagala na fotografii z Dienisem Puszylinem.
Penn rzeczywiście przygotowywał się do filmu już od jakiegoś czasu. Po wybuchu wojny nie czekał jednak, by zobaczyć, jak sprawa się potoczy; w Kijowie pojawił się już w dniu rosyjskiego ataku. Jak wytrawny reporter i doświadczony dokumentalista śledził sprawę od samego początku, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, na czym właściwie w Europie stoimy. Trudno nie odnieść wrażenia, że z Seagalem było zupełnie odwrotnie. Szczęśliwie dziś tak mocno zakorzenioną w rosyjskiej “tradycji” propagandę można stosunkowo łatwo prześwietlić; to z badań niezależnych organizacji wynika, że za wydarzeniami w Ołeniwce nie stoją Ukraińcy, co szczegółowo wyjaśnił już portal oko.press. Może to z tego względu po niemal pół roku od inwazji strona rosyjska zdecydowała się sięgnąć po tajną broń w postaci znanego aktora? Zgoda, Steven Seagal nie ma siły przebicia Brada Pitta czy Ryana Goslinga, ale trzeba ratować się tym, co się ma. Depardieu już odpadł, sięgamy więc po inną opcję.
Triumf woli w Ołeniwce
Zaangażowanie Stevena Seagala zakrawa tu właściwie o fanatyzm. Choć nigdy nie krył się ze swoimi poglądami, teraz w zestawieniu choćby z “nawróconym” Depardieu brzmi szczególnie radykalnie. Obok fanatyka próbujemy bowiem postawić pragmatyka – kogoś, kto liczył na skuteczność określonych działań, ale nie zatracił realnego oglądu sytuacji. Dwóch tak różnych postaw nie da się jednak porównać; pragmatyczny Gerard Depardieu nie zgadza się na wojnę, fanatyczny Steven Seagal pomoże tuszować łamanie Konwencji Genewskiej. Stoją po dwóch stronach barykady, oglądają wydarzenia z zupełnie innych perspektyw, przy czym jedna z nich jest dodatkowo mocno zniekształcona.
Trudno tu nie odnieść wrażenia, że gdzieś już to wszystko widzieliśmy. Film jako narzędzie propagandowe był przecież powszechnie wykorzystywany przez nazistów. Czy więc Seagal staje teraz w jednym szeregu z Leni Riefenstahl? O tym rozstrzygnie dopiero historia.