Recenzja Into the Breach – nowy klejnot świata indie
Recenowana na: Recenzje
Dobre „indyki” mają to do siebie, że budżetową oprawę audio-wizualną nadrabiają pomysłowym gameplay’em. Tak też robi świeżo wydana produkcja niezależna od Subset Games – Into the Breach.
Gra przenosi nas do upadającej cywilizacji ludzi, która ugina się pod naporem Vek – rodziny gigantycznych potworów siejących adekwatne do swoich rozmiarów spustoszenie. Zagrożona Ziemia kompletnie nie radzi sobie z potężnym przeciwnikiem. Wojska są za słabe, miasta i infrastruktura zamieniane są w gruzowiska, a nadzieja na pokonanie zarazy powoli gaśnie. Z pomocą jednak przybywają… podróżnicy w czasie. Ekspedycja z przyszłości jest ostatnią deską ratunku mogącą uratować pogrążoną w chaosie Ziemię. I ma do tego pokaźny arsenał narzędzi…
Siła w prostocie
Produkcja Subset Games jest turową strategią utrzymaną w staroszkolnej oprawie graficznej. Fani pikseli zakochają się w niej od razu. Klimatycznie wygląda tu niemal wszystko – ekran startowy, gdzie widzimy sylwetkę mecha na tle zrujnowanej metropolii, fragment wielkiego statku kosmicznego, wstawki dialogowe czy główna atrakcja tej gry, czyli walki.
Starcia z Vek odbywają się na wyspach podzielonych na kilka stref z konkretnym scenariuszami. Zadania zazwyczaj polegają na ochronie obiektów pokroju silosów rakietowych, pociągu czy budynków mieszkalnych i przetrwania przy tym określonej liczby tur. Każda potyczka ukazana jest w rzucie izometrycznym, niczym w pierwszej odsłonie X-Com. Plansze mają wymiary 8×8 pól. Można powiedzieć, że są „akurat” i pozwalają na szybkie potyczki. W grze mamy miernik energii (tzw. Power Grid), o który trzeba się troszczyć niemalże tak samo, co o wojska, o których wspomnę za chwilę. Jeśli zgasną nam wszystkie „oczka”, przegrywamy i następuje prawdziwy zalew potworów.
Z Vek ścieramy się po uprzedniej odprawie na statku kosmicznym, będącym naszą bazą wypadową. Tam wybieramy pilota i jednostki do walki z potworami. Do dyspozycji mamy mecha, czołg i artylerię, choć w przypadku tych dwóch ostatnich widać futurystyczne naleciałości. Każdy rodzaj wojsk ma swoje charakterystyczne możliwości. Mech potrafi bić wielkie kreatury niczym rasowy wojownik, czołg po prostu nie szczędzi pocisków i celnie punktuje wrogie cele, zaś artyleria ma szeroki zasięg.
Patrz, gdzie stąpasz
W Into the Breach należy umiejętnie wykorzystywać ukształtowanie terenu, które potrafi być naszym sprzymierzeńcem, ale czasem też sowicie utrudnia wygraną. W niektórych scenariuszach występują tamy, które należy niszczyć, co zmienia kompletnie obraz potyczki. Jest też obsuwająca się przez napierające morze ziemia, zmuszająca nas również do walki z czasem i ucieczki w głąb lądu.
Warto również dobrze zapoznać się z możliwościami samych jednostek. Przykładowo mając do wyboru mecha, możemy uderzyć Vek-a, zepchnąć go do wody i utopić, oszczędzając ruch reszty jednostek na rzecz innych celów. Gdy znajdziemy się w sytuacji, że obok siebie stoją dwie kreatury, możemy tak oddać atak, że wpadną na siebie i stracą sporo życia. Jest to metoda obosieczna, bowiem możemy w ten sposób uszkodzić własne pojazdy. Wspomniana artyleria, oprócz możliwość bezpośredniego trafienia w potwora, ma małego asa w rękawie. Jej pociski potrafią przesuwać wszystkie wrogie cele wokół miejsca trafienia. Jest to jednostka, od której w dużej mierze zależy powodzenie misji.
Plansze, żeby nie było nam zbyt łatwo, najeżone są obiektami. Najważniejsze są budynki, które należy chronić i zapobiegać śmierci mieszkańców (wspomniany Power Grid). Poza tym mogą to być obiekty specjalne do ochrony – elektrownie, pociągi, budynki fabryczne czy zabytki, ale też na przykład wojska „Starej Ziemi”– artyleria czy czołgi. Zwykła armia z teraźniejszości też jest grywalna. Co prawda występuje tylko w poszczególnych scenariuszach i nie da się z nią zarządzać w bazie-matce na orbicie, jednak przy dobrej strategii może przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. W trakcie bitew mogą spadać kapsuły czasu z nowymi pilotami i ulepszeniami do sprzętu. Warto więc je zbierać i rozbudowywać własną załogę. Każdy pilot posiada poziomy doświadczenia, które podnosimy za punkty z misji, a dokładnie z zabitych Vek-ów.
Przeciwnicy, bo to nie mniej istotna kwestia, dzielą się na dwie podstawowe grupy – naziemne i latające. W przypadku tych pierwszych można z powodzeniem korzystać z urozmaiceń na lądzie – wody czy min, jednak z latającymi bestiami nie jest już tak łatwo. Wszystkie Vek-i potrafią pluć czymś w rodzaju pajęczej sieci. Po dostaniu ładunkiem takiej materii nasza jednostka zostaje unieruchomiona, lecz ciągle jest zdolna do oddania ataku. Warto więc odpłacić się przeciwnikowi pociskiem z działa lub uderzeniem tytanowej pięści mecha i przywrócić równowagę na placu boju. W razie uszkodzeń możemy poświęcić ruch jednostki na naprawę – to wbrew pozorom bardzo opłacalne wyjście, bo Vek-i potrafią w moment otoczyć dany pojazd i porządnie go osłabić.
Indyk obowiązkowy dla fanów gatunku
Pikselowe mechy walczące z gargantuicznymi robalami naprawdę dają radę. Gra jest bardzo prosta w swoich założeniach i nie sprawi nikomu problemów. Broni się świetną rozgrywką i przyjemną dla oka grafiką rodem z ery 16-bitów. Nawet do bólu generyczny motyw podróży w czasie i ratowania przeszłości dla dobra przyszłości, zmieszany z walkami o Ziemię rodem z Pacific Rim, jest znośny. Szkoda, że autorzy nie pokusili się o większą liczbę jednostek i rozleglejsze mapy, jednak i bez tego produkcja Subset Games jest kawałkiem porządnego kodu. Jeśli szukacie zatem ciekawego wypełnienia czasu między najnowszymi hitami typu Kingdom Come: Deliverance czy starszymi, lecz wiecznie żywymi produkcji AAA pokroju GTA V, Into the Breach nadaje się do tego idealnie.
Plusy:
+ Intuicyjny system walki
+ Przejrzyste menu
+ Urokliwa oprawa audiowizualna
+ Klimat
Minusy:
– Mało typów jednostek