Gdy jest za łatwo albo za trudno. Czy poziomy trudności w grach faktycznie są potrzebne?
Wielu graczy odbiło się od gier From Software ze względu na wysoki poziom trudności. Wielka szkoda, bo tracą naprawdę wyjątkowe produkcje. Gdyby jednak miały opcję „easy”, czy dalej sprawiałyby taką frajdę?
Debatowanie o poziomach trudności gier najlepiej zacząć od przykładu gier From Software. Elden Ring, Dark Souls czy Bloodborne pod względem całej swojej istoty są bezpośrednio związane z wyzwaniami stawianymi przed graczem. Fundamentem całej zabawy jest system przeszkody – nagrody, który aktywuje pierwotne obszary naszego mózgu. A gdy zabierze się „przeszkodę”? Pozostaje „nagroda” i… nuda. No bo jak to tak można codziennie wygrywać w totka?
Gdy jest za łatwo…
Jeśli mowa o łatwych grach wideo – na myśl przede wszystkim przychodzą produkcje od Nintendo. Choć z czasem stają się coraz bardziej wymagające, pierwsze godziny zazwyczaj nie rzucają nam żadnego wyzwania. Ot, skaczemy sobie takim Marianem po ładnych poziomach i zwiedzamy świat. No ale taka jest właśnie ich istota! Nintendo specjalizuje się w grach rodzinnych, które mogą cieszyć każdego – od najbardziej zatwardziałych graczy po użytkujące konsolę dzieci, pragnące podziwiać na ekranie swoje ulubione postacie. Nie macie jednak czasem wrażenia, że jest wręcz… za łatwo?
Ostatnio przeszedłem kampanię Monster Hunter Rise. Niejednokrotnie zdarzało mi się ziewnąć z nudy. Praktycznie żaden przeciwnik nie sprawił mi trudności, a przez 3/4 fabuły chyba ani razu nie skorzystałem z dodatkowych przedmiotów. Ulepszenie wyposażenia, wypad na misję, znalezienie stwora, a na końcu klepanie go. Cały system z czasem dawał mi się we znaki coraz bardziej. W trakcie rozgrywki zaledwie dwa razy wróciłem do początku etapu (misji nie zawaliłem żadnej). Z czasem nie czułem potrzeby… grania w ogóle. Jasne, MH dostarcza frajdę, ale z tego? Na koniec każdej misji dostawałem sporo nowych składników czy ulepszeń, jednak miałem to gdzieś, bo kolejna misja nie wymagała ode mnie ich używania. Tak więc system samej tylko „nagrody” odbił się u mnie czkawką, gdy tych nagród miałem już po dziurki w nosie.
Gdy jest za trudno…
Z drugiej strony mamy choćby pozycje pokroju Elden Ring – tytułu, który całkowicie opiera się na diabolicznym poziomie trudności. Cała frajda gier soulslike polega na umożliwieniu graczowi przeskakiwania własnych barier i granic. Po drugiej stronie mamy choćby takiego… Cupeheada. To gra, która również straszy nas wieloma przeszkodami, ale bez nich wcale wiele by nie straciła. Ładna grafika, wciągająca rozgrywka i mnóstwo odlschoolowego funu – w Elden Ring nie ma na to miejsca.
W najnowszej grze od From Software popełniłem błąd i pominąłem jedną z początkowych lokacji, kierując się w inne rejony. Gdy zorientowałem się o konieczności powrotu do wcześniejszej lokacji – miałem już jakiś 50 level. „No dobra, przynajmniej będzie łatwo” – pomyślałem. I faktycznie, było łatwo. Tak bardzo, że nie czułem żadnej przyjemności z grania, a przejście lokacji okazało się wręcz męczącym doświadczeniem. Dość powiedzieć, że bossa pokonałem pięcioma uderzeniami. I w nagrodę dostałem jakiś sztylecik, którym mógłbym sobie grzebać w nosie.
Wielu z Was – naszych czytelników – podkreśla, że Elden Ring wygląda świetnie, ale odrzuca ich poziom trudności. Absolutnie się temu nie dziwię, ale musicie zdawać sobie sprawę z tego, że na „easy” cała gra byłaby dla Was cholernie nudnym doświadczeniem. Bez jasnej fabuły, bez wyzwań, bez radości ze zdobywania wyposażenia i ulepszania postaci. Niestety, ale nie da się wywalić z tych gier ich bazowego fundamentu bez straty. Żeby nie było – wciąż uważam, że soulslike to na tyle intrygujący gatunek, iż każdy powinien go doświadczyć. Jeżeli jednak pojawiłby się poziom „łatwy”, musiałaby przy nim widnieć plakietka „na własne ryzyko”.
Ale ja nie mam czasu!
Uważam, że poziomy trudności zawsze były, są i będą potrzebne. Choćby ze względu na szacunek dla czyjegoś czasu. Wielu graczy to dziś osoby po 30stce, którzy mają pracę, dom, czasami rodzinę. W tym wszystkim chcieliby znaleźć choćby te parę godzin w tygodniu na rozegranie partyjki w interesujący ich tytuł.
Sam niedawno zagrałem w fantastycznego Blasphemous, ale to jednorazowa przygoda, której prędko (o ile w ogóle) nie powtórzę. Gra regularnie zmusza nas do przechodzenia tych samych fragmentów mapy wielokrotnie, ale kto ma na to czas? Tyle świetnych gier ostatnio wyszło, że wolę przejść 2-3 inne, krótkie pozycje, niż męczyć się z tą jedną. I doskonale rozumiem narzekania tych, którzy z tego samego powodu nie odpalą i tak przystępnego Elden Ring. W Blasphemous zagrałbym nawet na „easy”, kosztem frajdy, bo ciekawi mnie przedstawione uniwersum. Że szybko bym się odbił? Niech i tak by było.
Wybór ponad wszystko, ale…
Niektóre gry po prostu nie są adresowane do wszystkich. Nie znaczy to, że poziom „łatwy” okazałby się czymś zbędnym. Być może pojawiliby się gracze, dla których Dark Souls na „easy” to wybitna i wciągająca produkcja. Deweloperzy niekoniecznie mogliby na tym tracić, a dodatkowa opcja do gry zdecydowanie skłoniłaby więcej graczy do spróbowania swoich sił. Nikt nie traci, niektórzy zyskują – dobry deal, nie?
Wybór stawianego przez nas wyzwania został genialnie podjęty w najnowszej odsłonie serii Assassin’s Creed, gdzie mieliśmy suwaki odpowiadające za trudność poszczególnych elementów rozgrywki. Każdy mógł więc dopasować grę pod siebie. Każda gra, moim zdaniem, powinna oferować pełną możliwość dopasowania trudności rozgrywki – tryb „tylko przechodzę”, „normalny” i „trudny” oraz, dla fanów wyzwań, dodatkowy: „zalecany przez dewelopera”.
Świetnym reprezentantem istoty poziomu trudności w grach są niektóre tytuły… multiplayer. Wiecie, w końcu w grach wieloosobowych poziom trudności niejako ustawiamy sobie sami. Może i na początku idzie nam słabo i wroga drużyna łoi nam tyłek, ale z czasem nauczymy się grać lepiej. Przecież “życia” nie mamy ustawionego na “easy” i właśnie my sami mamy drastyczny wpływ na to, jak się ono potoczy. Czasami jest trudno, czasami łatwo, a raz nudno, ale koniec końców – w końcu pokonamy tę przeszkodę. I będziemy się z tego cholernie cieszyć. Tak, jak z ubicia tego pieprzonego bossa, którego zapamiętamy do końca życia.