Recenzja filmu „Nosferatu”. Piękny gotycki koszmar przesiąknięty wątpliwościami
Roberta Eggersa uwielbiam za całokształt jego twórczości. Nosferatu przed premierą rysowało się na jeden z najważniejszych horrorów 2025 roku (a w zasadzie 2024) i faktycznie – mamy do czynienia z dziełem kompletnym. Szkoda tylko, że niedoskonałym, a wręcz rodzącym wątpliwości co do przyszłości jednego z najlepszych reżyserów „historycznych” filmów.
W ogóle to dość dziwaczny pomysł, aby brać się za wskrzeszenie umarłego trupa, który powinien zginąć w pomrokach dziejów – teoretycznie. Nie, że sam bym tu tego życzył, w końcu Nosferatu: Symfonia grozy to ponadczasowe, postmodernistyczne dzieło budujące kluczowe filary w rozwoju kina „straszonego”. Tylko że nawet za czasów F. W. Murnau była to po prostu zrzynka z Draculi.
Murnau chciał bardzo mocno zaadaptować klasyczne już wtedy tomiszcze literatury grozy, czyli Draculę pióra Brama Stokera. Nie miał niestety pozwolenia, więc zrobił to po swojemu, głównie zmieniając tytułowego wampira na Nosferatu. I choć klasyka gatunku powinna spłonąć i zostać zapomniana (wdowa po Stokerze wygrała proces i Murnau miał wszystko zniszczyć), to jednak się zachowała. Dziś Robert Eggers nie miał chyba żadnego problemu z tym, aby wskrzesić klasykę, do tego robiąc to całkowicie po swojemu.
Nosferatu naprawia grzechy Wikinga
Nic zresztą dziwnego, że świat kina czekał na ten remake jak Nosferatu na nową dziewicę w podarku, skoro Eggers zasłynął wyjątkowo udaną Czarownicą, aby później przełamać granicę perfekcyjnym Lighthouse, finalnie schodząc z formy w Wikingu. Jego najnowsze dzieło to jednak coś, co mogłoby naprawić grzechy Wikinga i naprawdę mu się to udaje. Reżyser wraca do horroru, tym razem mocno gotyckiego, przesiąkniętego klimatem, którego w kinach nie było od dawna, a do tego w nowej iteracji klasycznej opowieści. Nosferatu jest bowiem wszystkim tym, czym było dawniej – i chyba to właśnie od tego, czy to zaakceptujemy, zależą emocje pozostawione z nami po seansie.
W końcu nadal mamy do czynienia z historią młodego agenta nieruchomości Thomasa (w tej roli Nicholas Hoult) z niemieckiego Wissburga, który za pomocą sprzedaży jednego z obiektów w mieście, chce zarobić na utrzymanie siebie i swej świeżo poślubionej żony Ellen, sportretowanej przez Lily Rose-Depp. Kto jest kupcem? Ano tajemniczy rumuński Hrabia Orlok. Jednocześnie pozostawiona samopas żona pogrąża się w coraz większych odmętach szaleństwa, śniąc o makabrycznej istocie z cienia, prawdziwym władcy mroku, Nosferatu. I to właśnie ich relacja będzie jednym z filarów całej tej historii.
Bo na podstawowym poziomie mówimy o opowiastce właśnie miłosnej, ale nie takiej pięknej, lecz toksycznej i to w wielu warstwach – Ellen z wampirem, Thomas z Ellen. Zresztą, tym znaczeniem przesycony jest także drugi plan postaci, przyjaciół głównej pary bohaterów. I tak, z jednej strony Eggers ubiera w nowe znaczeniowe szaty mroczną baśń o kobiecej niezależności, opresji oraz autonomii, a z drugiej mocno akcentuje poczucie bezsilności, pod którą ugnie się każda samotna jednostka.
Recenzja Nosferatu – styl ponad istotą?
Co i rusz dostajemy jednak składające się na wspaniałą całość strzępki „pożądania”, jakie by ono nie było. Dyskusji o symbolizmie mogłyby zająć zaskakująco sporo czasu, jak na remake filmu sprzed ponad 100 lat, ale Eggers w swych szatach historycznego bajarza skupia się tym razem właśnie na pożądaniu. Nosferatu chce krwi, ale nie tylko – chce też kobiety. Thomas chce pieniędzy i, potencjalnie, gdzieś tam w tle, szczęścia z ukochaną i spokoju w rodzinnym gronie. Każdy tak naprawdę tu czegoś chce, każda postać ma własne motywy, w praktycznie każdym wypadku co najmniej zahaczające o moralnie dyskusyjne. Czy więc warto opuszczać najbliższą osobę i pozostawić ją samotną na długi czas, aby tylko być może spełnić marzenie o dostatku? Każdy znajdzie na to inną odpowiedź i bardzo dobrze, bo właśnie o różnice tu chodzi.
Problem jednak w tym, że choć to właśnie bohaterowie swoimi pragnieniami napędzają scenariusz tego filmu, ciężko mówić tu o postaciach, które zapadną w pamięć. Tak na dobrą sprawę, każdy jest skrzywiony na swój sposób. Niestety, wręcz do stopnia odrealnienia, przez co tak naprawdę nie zależało mi na nikim w trakcie seansu. Ktoś może umrzeć, ktoś może stanąć w obliczu zagrożenia, pionki w seksualnej roszadzie rozstawiane są dynamicznie po całej planszy, lecz finalnie mało obeszły mnie te scenariuszowe marionetki.
I to tym bardziej dziwne, że nie da się powiedzieć złego słowa o kimkolwiek z obsady. Nicholas Hoult, Aaron Taylor-Johnson czy jak zwykle Willem Dafoe są świetni, ale jedną z gwiazd całego tego przedstawienia jest Lily Rose-Depp. Aktorka faktycznie tchnęła „melancholię” w żywot obiektu i źródła frustracji wampira, nawet wtedy, gdy wyginała swoją twarz w krzywizny wywołujące uśmiech na twarzy. Była jednak na tyle przekonująca, że bez skrupułów dałbym jej więcej ról w horrorach. To jednak nie ona zasługuje na największe owacje.
Bill Skarsgard i dział charakteryzacji skradli show
No bo prawdziwą gwiazdą jest Bill Skarsgard, znany jako „ten, który umie dużo”. Grał już makabrycznego klauna, szwedzkiego gangstera czy „tego złego” z Johna Wicka. Ponownie zaskakuje, portretując postać, z którą chyba nikt nigdy nie mógłby go powiązać, ale i tym razem robi to perfekcyjnie. Nie ujmując rzecz jasna, działowi charakteryzacji, który naprawdę powinien dostać Oscara choćby za to, jak Hrabia Orlok wygląda.
Nie będę Wam psuł niespodzianki – o ile jeszcze internetowe spoilery tego nie zrobiły – ale to pierwszy film, w którym wampir może być przerażający. Nawet nie mówiąc już o jego aparycji czy w końcu pasującej do realiów charakteryzacji, Nosferatu jest tak groteskowy, przesycony złem do szpiku kości, z każdym wypowiadanym rumuńsko-angielskim słowem siejącym taką grozę, że jeśli ktokolwiek z Was nadal ma za złe Zmierzchowi „zromantyzowanie” wampirów, to tutaj czeka na Was tak pożądany lek.
Nosferatu, czyli czysta, pierwotna groza, ale nic strasznego
Mówimy tu przecież o horrorze, który de facto nie straszy – i akurat ciężko mieć mu to za złe. To przecież mroczna baśń, historyczny esej, gotyckie dzieło grozy tak mocno zakorzenione w oldschool’u, że fani kina sprzed wielu, wielu lat, znajdą tu aż nadto. Robert Eggers ponownie podkreśla, że nie ma mu równych i on sam rozumie kino jak mało kto, w jego pierwotnej funkcji. Bo tu po prostu każdy kadr „gra”, w każdym możliwym znaczeniu.
Nosferatu nie tylko wygląda po prostu fenomenalnie (są tu jacyś fani Bloodborne?), ale i brzmi tożsamo. Mroczne, posępne wiktoriańskie uliczki z ludźmi ubranymi w stroje z epoki, wznoszący się pod niebiosa niemal opustoszały zamek czy nawet zaśnieżona rumuńska wioska – wszystko ma tu swój cel, który osiąga stylem. Kadry można byłoby wyjmować z taśmy i drukować na wizytówkach. Eggers chyba prześcignął samego siebie pod tym względem, nie dając nam nawet chwili na oddech.
Muzyka też jest tu narzędziem i to wykorzystanym na 100%, a o tym niestety wielu współczesnych twórców horrorów zapomina. Posępne nuty przygrywają w praktycznie każdej scenie, paradoksalnie wywołując jeszcze większy niepokój, gdy tylko rozlegnie się cisza. Od samego początku filmu do końca wiemy, że dzieje się źle i to nawet wtedy, gdy wcale źle się nie dzieje. I być może dlatego też te nieco ponad dwie godziny mogą umknąć nam w mgnieniu oka. Choć oczywiście należy pamiętać, że to nadal „slow burn”, zmierzający powoli ku finałowi obraz nastawiony na klimat. I być może to też jego wada, skoro sam finał wydaje się przy tym nieco… przyspieszony.
Ile Eggers tak pociągnie?
Sam mocno wsiąknąłem w tę historię, choć z drugiej strony ciężko mi uznać ten remake za wytyczający nowe granice. Jasne, twórcy dodali nieco od siebie (jak choćby okultystycznego Willema Dafoe), ale to nadal ta sama historia znana z Nosferatu, Draculi, powtarzana w kinie czy literaturze od ponad 100 lat, rozgrywająca się w za bardzo oczywisty sposób, dążąca jednak do przepięknego, symbolicznego finału. Ja przynajmniej tak ją odebrałem, ale kino wampirze znam na tyle dobrze, że w scenariuszu niestety nic mnie tu nie zaskoczyło.
I to powoduje wątpliwości. Eggers ma zadatki na prawdziwego bajarza arcydzieł, lecz czy nie wpadnie on w swoją własną monotonię? Styl ponad wszystko, czyli styl ponad scenariusz sprawdzają się do pewnego stopnia, co zresztą pokazał już wcześniej Wiking. Nosferatu wychodzi z tego starcia obronną ręką, opierając się po prostu na gotowych, klasycznych i wiecznie żywych schematach. Obawiam się jednak, że jeśli w przyszłości Eggers nie zacznie więcej uwagi poświęcać scenariuszom, może stanąć w obliczu zaszufladkowania, z którego już nigdy nie wyjdzie.
Mimo przyszłościowych obaw Nosferatu to seans, którego nie sposób nie polecić. Ambitne kino gotyckiej grozy, z której trzewi nieustannie przecieka ropiejący klimat. Fantastycznie zrobiona opowieść o samotności i pożądaniu, samoświadoma zła, o jakim opowiada. A nawet jeśli nie z tych powodów wybierzecie się do kina, warto chociażby dla Billa Skarsgarda w roli „po prostu złego” Hrabiego Orloka. Szkoda tylko, że polski dystrybutor poleciał sobie w kulki z premierą dwa miesiące po debiucie w Stanach…
Nosferatu
Gotycka baśń o pożadaniu
Nosferatu, jak wspomniałem, to "ambitne kino gotyckiej grozy, z której trzewi nieustannie przecieka ropiejący klimat". Szkoda, że zbytnio "stylowe".
Plusy:
- Potężny, gotycki i posępny klimat
- Świetnie zagrany, ale Bill Skarsgard wymiata
- To jest po prostu piękne audiowizualnie
- Charakteryzacja Orloka
Minusy:
- Zasadniczo brak jakiegokolwiek scenariuszowego zaskoczenia bądź "haka" na widza
- Baty dla polskiego dystrybutora