Metal Gear Solid, czyli dlaczego dziecko Hideo Kojimy zasłużyło na sukces
[caption id="attachment_31704" align="aligncenter" width="1918"] Metal Gear Solid[/caption]
W 1998 roku na świat przyszedł pierwszy trójwymiarowy Metal Gear. Dziś, siedemnaście lat później, seria Metal Gear Solid ma za sobą wierną rzeszę fanów na całym świecie, a już jutro premierę ma piąta odsłona serii, okraszona podtytułem The Phantom Pain. Co stoi za sukcesem pierwszej odsłony jak i całej serii? Jedna osoba – Hideo Kojima.
To Kojimie Konami może zawdzięczać (w świetle ostatnich wydarzeń raczej mogło) milionowe zyski. To prawdziwy wizjoner potrafiący tchnąć w swoje gry coś więcej. Nie bał się wcielać szalonych pomysłów w życie, więc elementami charakterystycznymi dla serii są nie tyle niecodzienne rozwiązania w mechanice, ile absolutnie pokręcone wątki fabularne, a także nagminne burzenie czwartej ściany.
Age hasn’t slowed you down one bit, Snake
W pierwszej odsłonie gry Metal Gear Solid wydanej na PlayStation (PSX) protagonistą jest agent o kryptonimie Solid Snake. Legendarny tajniak, który zostaje wysłany samotnie na infiltracyjną misję. Na czym ona polega? Otóż opuszczony ośrodek utylizacji broni atomowej na fikcyjnej wyspie Shadow Moses na Alasce przejęli terroryści z jednostki sił specjalnych FOXHOUND, a w zamian za wypuszczenie zakładników domagają się szczątek byłego żołnierza, grożąc jednocześnie użyciem głowicy jądrowej. Czemu w opuszczonej placówce ktokolwiek przebywa? Dlaczego wybrano akurat to miejsce na atak? I czy terroryści są w ogóle w posiadaniu broni nuklearnej? Na te i parę innych pytań odpowiedzi znaleźć musimy my, a to tylko wierzchołek spiskowej góry lodowej. Nim się zorientujemy, będziemy zanurzeni po uszy w ściśle strzeżonych informacjach wagi państwowej, politycznych intrygach i tajnych, ale niekoniecznie zgodnych z etyką medycyny badaniach i eksperymentach. Kojima jest mistrzem tworzenia zawiłych historii i bez niego MGS byłby tylko pospolitą grą o szpiegach. Jednak nie tylko to stanowi o jego sukcesie.
[caption id="attachment_31703" align="aligncenter" width="1024"] "A Hind D? Colonel, what's a russian gunship doing here?"[/caption]
Hurt me more! Make me feel alive again!
Czarne charaktery w Metal Gearze to prawdziwa galeria osobliwości. Sniper Wolf, czyli strzelec wyborowy żyjąca z wilkami, stary rewolwerowiec Ocelot żonglujący pistoletami, czytający w myślach telepata-morderca Psycho Mantis (aby uniemożliwić mu czytanie w naszych myślach, należało podczas walki z nim przełączyć pada do drugiego gniazda, kto by na to wpadł?), czy zakuty w prototypowy egzoszkielet cybernetyczny ninja Gray Fox. To tylko kilka przykładów, a najważniejsze, że każda ma nie tylko bogatą osobowość i burzliwą przeszłość, ale też swoje miejsce w opowieści, w której odgrywa ważną rolę. Życie tchnęli w nie profesjonalni aktorzy jeśli chodzi o głosy, co dodatkowo spotęgowało wrażenie wiarygodności prezentowanych wydarzeń.
Kojima zadbał o filmowość produkcji, co pod koniec lat 90., wcale nie było oczywiste. Cut-scenki wygenerowane na silniku gry są profesjonalnie wyreżyserowane, choć niektórym może przeszkadzać to, że trwają za długo. I pisząc długo, mam na myśli po średnio dziesięć minut – dość powiedzieć, że łączna ilość wszystkich filmików daje wartość ponad trzech godzin. Nic dziwnego, że spotkało się to z falą krytyki, gdyż sama rozgrywka zajmowała niewiele więcej czasu, choć do dziś jest to element charakterystyczny dla całej serii. Zbrodnią byłoby też nie wspomnieć w tym miejscu o fenomenalnie budującym klimat i nadającym akcji tempa soundtracku.
[caption id="attachment_31705" align="aligncenter" width="995"] W Azji wszystko musi być duże.[/caption]
Cornered fox is more dangerous than a jackal
Logo pierwszej części gry okraszone jest dopiskiem tactical espionage action i faktycznie w produkcji będziemy zarówno stronić od konfrontacji ze strażnikami, jak prowadzić otwarte wymiany ognia. Znajdziemy tu obowiązkowy już dla gier akcji pojedynek ze śmigłowcem – ba, jako że tytuł pochodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni, Kojima dorzucił też walkę z czołgiem. I to jest właśnie jedna z ogromnych zalet tytułu – różnorodność. W jednej chwili przekradamy się schowani w kartonie tuż pod nosem patrolujących strefę przeładunkową strażników po to, by za chwilę przeczesywać detektorem min przykryte warstwą śniegu podwórze, a na koniec ściskać w rękach wyrzutnię rakiet i stoczyć pojedynek z bossem. Wszystko to – i dużo, dużo więcej – na wyciągnięcie pada (albo i klawiatury, w końcu MGS doczekał się też portu na komputery osobiste).
Metal Gear Solid nie jest tytułem, w którym uronimy łezkę wzruszenia, ale sama opowieść utrzymuje w napięciu i zapada w pamięć na długie lata. Akcja jest tu doskonale wyważona, na przemian wartka i statyczna, co jest wręcz idealnym sposobem opowiadania pełnej intryg i niedopowiedzeń historii. Grafika będzie dzisiejszych graczy odpychać, ale przecież nie dla wizualnych fajerwerków gramy w gry, prawda? A nie zagrać w MGS-a to grzech dla każdego szanującego się gracza. Nie bez powodu pierwsza odsłona MGS wydana na PSX-a zapisała się złotymi zgłoskami w historii gier. Szkoda, że dzisiaj wydawcy boją się eksperymentować, bo jak widać pokładając nadzieje w jednym wizjonerze, też można odnieść ogromny sukces i dorobić się fortuny.