Recenzja Ghostwire: Tokyo. Opowieść o upiorach bez ducha w rozgrywce
Gra: Ghostwire: Tokyo
Recenowana na: PS5
Po przejściu Ghostwire: Tokyo pomyślałem sobie, że będzie to gra trudna do ocenienia. Twórcy The Evil Within z jednej strony znów przygotowali wyjątkowo odświeżający tytuł, a z drugiej… mało kogo on faktycznie zaskoczy.
Nowa gra Tango Gameworks wita gracza w opanowanym przez duchy Tokio, którego mieszkańcy nagle zniknęli, wskutek działań pewnego szalonego bytu chcącego przerwać granicę między światem żywych i umarłych. Mogłoby się wydawać, że japońskie studio znów szykuje pokręconą historię pewną dziwactw, lecz nie tym razem. Na intrygującym wstępie się kończy.
Ghostwire: Tokyo opowiada strrrrrrasznie przeciętną historię
Choć sam pomysł na fabułę na papierze brzmi świetnie i bardzo ciekawie, nie oczekujcie od Ghostwire: Tokyo nadzwyczajnej opowieści z toną zaskakujących wątków, bo po prostu jej tu nie znajdziecie. Choć przygody protagonisty, Akito, i jego umarłego towarzysza śledzi się całkiem przyjemnie, a dialogi potrafią rozśmieszyć, fabuła po prostu nie wykorzystuje swojego potencjału nawet w połowie.
Nietrudno natknąć się na dziury w scenariuszu, a i motywacje bohaterów oraz antagonisty są bardzo sztampowe. Czarę goryczy przelewa to, w jaki sposób ta historia jest serwowana i w jakim natężeniu. Niektóre misje główne nie wnoszą do opowieści praktycznie nic, a inne serwują kilkunastominutowe ekspozycje fabularne, przy których można usnąć. Ktoś tu po prostu nie potrafił dostosować tempa opowiadania historii do rozgrywki. Przejście gry zajęło mi około dziesięć godzin, a przez rozmytą opowieść czułem się, jakbym grał przez trzy, może cztery. Gra zresztą momentami zdaje się być usilnie wydłużana przez twórców i pod nogami protagonisty często lądują bardzo naciągane kłody. Co ciekawe, bardziej skondensowane zadania poboczne wypadają zauważalnie lepiej.
Nie mogę powiedzieć, że fabuła Ghostwire: Tokyo mnie męczyła, bo tak nie było. Obchodziły mnie losy głównych postaci, ale cała reszta nie miała żadnego znaczenia. Ot, poboczni bohaterowie, którzy rzucą kilkunastoma zdaniami w ciągu całej gry i będą tylko marionetkami w rękach scenarzysty, a nie bohaterami, w których chce się wierzyć. Szkoda, bo dało się z tego wszystkiego skleić bardzo porządną opowieść.
Świeżo, a jednak znajomo
Dużo mniej zastrzeżeń mam do rozgrywki. Ghostwire: Tokyo wygląda na pierwszy rzut oka jak strzelanka z “magią” zamiast spluw. Gra się w to jak w dynamicznego FPS-a. Magiczne dłonie Akito wymagają “amunicji”, aby pruć we wrogów różnokolorowymi pociskami, a pod nogi demonów można rzucać różne “granaty”, przybierające tu postać specjalnych przedmiotów. To wszystko to zmiany kosmetyczne, a jednak gra się w to nieco inaczej niż w kolejnego wtórnego FPS-a. Można się nawet skradać, co jest satysfakcjonującą opcją.
Model walki jest bardzo przyjemny i dobrze współgra z systemem poruszania się. Akito nie jest przykuty demonicznymi łańcuchami do podłogi i potrafi wspinać się na niższe przeszkody oraz szybować nad dachami dzielnicy Shibuya. Choć wspinaczka bywa czasem drewniana i nie wszystkie ruchy postaci są odpowiednio rejestrowane, nie ma tu na szczęście zbyt dużo frustracji.
W Ghostwire: Tokyo jest zresztą z czym walczyć i za czym gonić. Po Shibuyi hasają beztwarzowe demony z parasolami, latające upiory, długowłose paskudy i inne szkaradztwa, których nie powstydziłoby się The Evil Within. Pojawiają się nawet walki z bossami i wszystkie są całkiem przyjemne za wyjątkiem jednej, która zmusza do skradania po ciasnej lokacji i rujnuje tym samym tempo rozgrywki.
Znamiona wielu gatunków
Wspominałem już, że gra się w to nieco inaczej niż w zwykłą strzelankę, ale nie jest tak tylko przez brak spluw. Ghostwire: Tokyo ma w sobie też – ku mojej uciesze – zalążki immersive simów, czyli takich gier jak Prey, Dishonored czy Deus Ex. Pojawia się również przeciętny system levelowania, dość prymitywny ekwipunek oraz otwarty świat. I wiecie co? Żaden z tych elementów – łącznie ze skradaniem i prostym modelem wspinaczki – nie ma w pełni zadowalającej głębi. Serio – to wszystko w grze jest, ale równie dobrze mogłoby tego nie być. Dotyczy to nie tylko pojedynczych mechanik, ale także większych składowych gry.
Mam wrażenie, że Tango Gameworks trochę za bardzo wzięło sobie do serca sprzedaż starszych gier Ubisoftu i chciało powędrować śladami Francuzów w swojej nowej grze. Otwarty świat jest zapchany znacznikami i wypełniony toną nieciekawych znajdziek pokroju duchów, których zebranie gwarantuje nam zastrzyk gotówki i punktów doświadczenia, ale poza tym nic do rozgrywki nie wnosi. Szczytem Ubisoftozy są jednak bramy Torii, które musimy odblokowywać aby dostać się do nowego obszaru blokowanego przez śmiercionośną mgłę – to właśnie między innymi te przeklęte bramy niemiłosiernie wydłużają rozgrywkę.
Narzekam i narzekam, ale mimo wszystko bawiłem się przednio. Oczywiście nie jest to bardzo dobra pod względem rozgrywki produkcja, ale jej wady da się przełknąć i nie stają w gardle. Ghostwire: Tokyo popełnia kilka grzechów, lecz wiele z nich jestem w stanie wybaczyć przez to, co w tej grze udało się zrobić świetnie.
Nowa generacja klimatu
Wirtualna Shibuya wygląda obłędnie i pokazuje, że w nowej konsoli Sony jest moc. Świat Ghostwire zwiedza się z ciekawością w głowie i wytrzeszczem w oczach, a co ładniejsze zakamarki niemal ciągną gracza za dłoń i proszą, aby ten zatrzymał się i skorzystał z trybu fotograficznego.
Siłą strony wizualnej Ghostwire: Tokyo jest zresztą nie tylko grafika sama w sobie, ale też strona artystyczna. Design potworów i niektórych lokacji to majstersztyk. To pierwsza gra od czasu Cyberpunka 2077, która dawała mi sporo frajdy w trakcie bezstresowych i powolnych spacerów po zmoczonych deszczem ulicach wirtualnego miasta.
Gra oczywiście nie stroni od nawiązań do japońskiej kultury i myślę, że nie odstraszą one od siebie nawet graczy, którym z krajem kwitnącej wiśni nie po drodze. Setting sprzyja serwowaniu ciekawostek dotyczących Japonii – pokuszę się nawet o stwierdzenie, że Ghostwire: Tokyo to momentami swoista lekcja japońskiej kultury, która zaskakująco dobrze wpasowuje się w historię samej gry i nie nuży.
Wszystko to sprawia, że nowa produkcja Tango Gameworks jest grą niesamowicie klimatyczną. Nawet jeśli momentami rozgrywka przestawała sprawiać mi radość, nie chciałem opuszczać nawiedzonej Shibuyi, bo samo chłonięcie atmosfery i odkrywanie kolejnych smaczków skutecznie zastępowało naparzanie demonów i ratowanie świata. Malutkie detale w postaci możliwości głaskania przechadzających się po ulicach zwierzaków, czy rozsiane po mieście krótkie historie zwykłych mieszkańców Tokio, dodatkowo podsycają ogień pod wielkim kotłem klimatu.
Ghostwire: Tokyo nie trafi do każdego
Zanim zdecydujecie się na zakup najnowszej produkcji twórców The Evil Within, zadajcie sobie pytanie, czego od niej oczekujecie. Wciągającej i unikatowej rozgrywki szukajcie gdzieś indziej. Dobrej historii też tu zbyt dużo nie ma. Jeśli jednak oczekujecie klimatycznego, odświeżającego i bardzo miłego dla oka i ucha doświadczenia, moim zdaniem jest to gra, po którą warto sięgnąć. W przeciwnym wypadku albo się zanudzicie, albo zapomnicie o tym tytule kilka dni po ujrzeniu napisów końcowych. Uważam, że jest to jednak produkcja warta ogrania. Czuć tu ogrom serca włożonego w projekt, ale w powietrzu unosi się też swąd niepotrzebnego podążania za coraz mniej lubianymi przez graczy trendami.
Ghostwire: Tokyo
Klimat Tokio ratuje to przeciętne sushi
Ghostwire: Tokyo stoi klimatem i przepiękną oprawą, ale nie dorasta do poprzeczki wyznaczonej przez najlepsze gry akcji na rynku. Nie ma tu też dobrej historii, której można by oczekiwać po tytule z tak ciekawie wykreowanym światem. Ograć mimo wszystko warto.
Plusy:
- Klimat gęsty jak mgła w nawiedzonej Shibuyi
- Przyjemny i odświeżający model walki
- Bardzo dobra oprawa audiowizualna
- Zadowalająca ilość zawartości
- Projekty przeciwników
Minusy:
- Rozmyta, nieciekawa fabuła
- Model poruszania się postaci pozostawia trochę do życzenia
- Sztucznie wydłużony wątek główny
- Jedna z walk z bossami mocno odstaje od reszty
- Sporo zapychaczy