Dlaczego tak ciężko zrobić dobry film na podstawie gry?
Filmy na podstawie gier najczęściej kończą jako średniaki lub totalne klapy. Dlaczego? Od tego typu produkcji oczekujemy znacznie więcej niż od zwykłych filmów.
Ilekroć wychodzi dobra gra na konsole lub PC, mówimy sobie pod nosem, że to świetny materiał na film. Uniwersum jest już gotowe, postacie czekają tylko by je zmaterializować na wielkim ekranie, a z historii wystarczy wyciąć najlepsze wątki i sceny. Wszystko niby zdaje się takie proste, jakby deweloperzy wykonali już całą niezbędną robotę za filmowców; że ci drudzy mają tylko odpalić kamerę i nagrać co trzeba. A jednak mógłbym uciąć sobie kilka palców u dłoni i nadal zliczyłbym na pozostałych naprawdę udane ekranizacje gier. Jak widać po kolejnych premierach w Multikinie, ofiar wciąż będzie przybywać, choć głównie w widzach. Dlaczego tak się dzieje? Kogo trzeba zabić, aby w końcu nie martwić się o seans w kinie?
Przeanalizowałem kilka filmów na podstawie gier i wiecie co, to nie jest tylko kwestia materiału źródłowego. Ten konkretny problem ma wielu ojców, i postaram się Wam ich wszystkich właściwie sportretować, wymienić “z imienia i nazwiska” i podać przykłady. Od czego by tu zacząć? Najszybsza droga prowadzi ku czynnikowi ludzkiemu, w końcu to ręce tworzą dzieła i ich zaprzeczenie…
Dobry pomysł i nie najlepszy rzemieślnik
Ludzie są jak instytucje, niektórzy sprawiają wrażenie solidnych i godnych zaufania. Na podstawie ich wcześniejszej pracy przewidujemy, czy następny projekt będzie tylko napisem na plakacie, czy namacalnym sukcesem. Rzecz jasna, bywają wzloty i upadki, ale osoby znające się na swoim fachu nie skaczą z bieguna na biegun, ich sinusoida osiągnięć i porażek jest dość łagodnie rozedrgana. Stąd angaż reżysera jest pierwszą przesłanką do spodziewanej jakości filmu tworzonego na podstawie gry.
Na tapet weźmy np. Księcia Persji: Piaski Czasu w reżyserii Mike’a Newella. Udało mu się nakręcić kawał fajnego kina przygodowego, bo też nie było to jego pierwsze rodeo z czymś wartościowym – w resume ma Cztery wesela i pogrzeb, Harry Potter i Czara Ognia, Donnie Brasco. Zjawisko zupełnie odwrotne zachodzi, gdy stołek reżysera przekazuje się osobie z wątpliwą renomą. Uwa Bolla (Far Cry, Alone in the Dark) nie będę w to mieszać – akurat on ma bezdyskusyjną etykietę -, natomiast taki Andrzej Bartkowiak (przyzwoity operator kamery, przeciętny reżyser) wziął na warsztat Doom i Street Fighter: The Legend of Chun-Li i od samego patrzenia oczy krwawią. Mimo mało oryginalnej fabuły strzelanki, ktoś inny może zrobiłby to lepiej, ale wiąże się z tym jeden szczegół. Filmy skojarzone z grami nie znajdują się w centrum zainteresowania znanych reżyserów.
O matko bosko częstochowsko, jak oni grają…
Brak spójności w scenariuszu, fatalna scenografia i oświetlenie kopią grób dla filmu, ale z pomocą dobrej obsady można oszukać przeznaczenie. Nieraz jeden lub dwóch aktorów uratowało całą produkcję, tworząc niezapomniane kreacje. Filmy na podstawie gier są tego żywym przykładem – Larę Croft: Tomb Raider dźwigała Angelina Jolie, Uncharted Tom Holland i Mark Wahlberg. O wiele gorzej jest, gdy nie ma cudotwórców na pokładzie, a tu trzeba od razu zaznaczyć, że do filmów na podstawie gier najczęściej zatrudnia się “nowych” lub bardzo bezbarwnych kuglarzy. Studia chcą oszczędzać pieniądze na niepewnych produkcjach, a nie ma łatwiejszego sposobu na to jak rezygnacja z głośnych nazwisk. W serii Resident Evil kimś takim była Milla Jovovich, która wywodziła się z modellingu, zaś w Silent Hill: Retribution Adelaide Clemens – aktorka znana z epizodycznych ról. Nietrafiony casting w tego typu produkcjach jest zjawiskiem bardzo powszechnym.
Gry mają większą swobodę w opowiadaniu historii
Aktorzy, reżyserzy, scenarzyści… wszyscy oni dokładają cegiełkę do powodzenia misji. Aczkolwiek równie duży wpływ ma ciężar historii, oczywiście nie taki dosłowny. Gry mają tę jedną przewagę nad filmami, że mogą dostarczać zabawy nawet na kilkaset godzin, gdzie filmy muszą pomieścić wszystkie wydarzenia w maksymalnie 2-3 godzinach. Związku z tym, jak można skompresować wielogodzinną fabułę do jednego seansu w kinie? Najprościej odpowiedzieć, że ekranizacje nie pozwalają zagłębiać się w świat gry, poznać wszystkich postaci i wątków. Scenariusze stanowią bardzo mały wycinek oryginalnej fabuły, a to z kolei prowadzi do tego, że akcja filmu toczy się za szybko, a bohaterowie mają mniej czasu na wyeksponowanie swoich motywów i cech w relacjach z innymi. Tym samym nie ma szans, by przedstawić odbiorcom w filmie te same zalety historii, jakie posiadają gry.
Rozgrywka to punkt centralny gier, a w filmach jest nim historia
Strzelanie do celów, jazda samochodem, walka na miecze, przeskakiwanie między platformami… Po odpaleniu gry bezpośrednio kontrolujemy postać, skupiamy uwagę na różnych czynnościach. Również decydujemy o tym, jak rozwiążemy sytuacje konfliktowe. Z oczywistych powodów filmy tego nie oferują i już na starcie adaptacje gier są z natury gorsze. Opowiadają wydarzenia z naciskiem na różne tempo historii, gdzie w grach możemy nurkować w ciągłej akcji z przerwami na cutscenki. Wobec tego możemy również nie dostrzegać, że fabuła gry jest łopatologiczna, infantylna, bo większą część zabawy spędzamy na eksploracji świata i wykonywaniu zadań. Film może zawierać tonę akcji, jednak na linii czasu jest ona bardziej uporządkowana i w mniejszej ilości, aby nie zanudzać. Szybko więc na jaw mogą wyjść mankamenty dotyczące tego, jak dobry jest scenariusz gry.
Inny wizerunek bohaterów nie do zaakceptowania
Posłużę się jeszcze jednym argumentem, przez który filmy na podstawie gier są na straconej pozycji. Przy okazji ogłoszenia filmowej zapowiedzi Ghost of Tsushima, na pewno wielu z Was podświadomie podstawiało hollywoodzkich aktorów na miejsce Jina. Stawiacie na Hiroyuki Sanadę, czy może aktora z gry? W wyniku doświadczania rozgrywki przez długie godziny, przyzwyczajamy się do postaci, sposobu mówienia i jej wyglądu. Nie wyobrażamy sobie aktora, który byłby daleki od tego konkretnego wzoru. Każde odstępstwo od oryginalnego wizerunku byłoby trudne do zaakceptowania, nawet w sytuacji, gdyby osoba wykazywałaby się odpowiednim warsztatem aktorskim. Tak było np. w serialu The Last of Us, gdzie dyskredytowano Bellę Ramsey z uwagi na jej małe podobieństwo względem oryginalnej postaci. Dlatego też w przyszłości ciężko będzie twórcom ekranizacji gier zadowolić fanów. W ich oczach na wysoką ocenę i dobre opinie będą zasługiwać wyłącznie filmy, które są bezsprzecznie wierne materiałowi źródłowemu – zrealizować ten postulat będzie naprawdę trudno.