Gran Turismo – recenzja filmu. Proszę o oklaski, Sony zdobywa podium
Gran Turismo ciężko nazwać ekranizacją gry wideo. I chyba tylko z tego powodu nie mogę go nazwać „najlepszą filmową adaptacją gry wideo” w historii. Poza tym Sony, Blomkamp i cała reszta ekipy odpowiedzialna za film pozamiatali.
W 2008 roku Nissan wraz z Sony postanowili przetestować umiejętności graczy Gran Turismo w prawdziwym świecie. Od tamtej pory zorganizowano parę edycji konkursu GT Academy, w ramach którego najlepsi z najlepszych mieli szansę nie tylko zasiąść za kółkiem prawdziwych samochodów wyścigowych, ale i zostać profesjonalnymi kierowcami wyścigowymi. Trzecią edycję akademii wygrał brytyjczyk Jann Mardenborough. I właśnie o nim jest ten film.
Film Gran Turismo nie jest ekranizacją gry wideo
Ciężko uznać Gran Turismo za „ekranizację” gry wideo. To bardziej swobodne podejście do biografii kierowcy, który zaczynał w wyjątkowo nietypowy sposób. I muszę to podkreślić – naprawdę „swobodne”. Film rządzi się swoimi hollywoodzkimi prawami, a życie to, no, życie. Nie liczcie tu na wierną biografię gracza, który stał się kierowcą, ani nawet na coś, co przybliży Wam szczegółowo historię całego konkursu.
Twórcy filmu doskonale zdają sobie sprawę z tego, że trzeba nas ścisnąć za serce, złapać za gardło, a okazjonalnie połaskotać po brzuchu. Choć miejscami może to nieco męczyć, bo emocjonalna sinusoida wydaje się zbyt oczywista, i tak dostaliśmy kawał dobrego scenariusza. I twierdzą tak ja – osoba, która ze sportami samochodowymi ma wspólnego tyle, że wie, że istnieją, w Gran Turismo przegrała maksymalnie paręnaście godzin i idąc na film, obawiała się, że dostanie kolejnego kloca związanego z grami wideo. Po dwóch godzinach i piętnastu minutach wyszedłem z seansu, sprawdzając na telefonie, kiedy organizowany jest wyścig Le Mans, bo jakoś tak nabrałem ochoty na obejrzenie wydarzenia na żywo (rychło w czas!).
Nie da się skopać takiej historii
Na razie skupmy się jednak na filmie, bo jest na czym. Do pewnego stopnia jest to kolejny reprezentant „korporacyjnych biografii”, jakie w ostatnim czasie są modne. Tylko tutaj, w przeciwieństwie do „Air”, „Tetrisa”, czy nawet „tego filmu o ostrych Cheetosach”, historia szybko zmienia kierunek i skupia się na czymś innym. Ot, historia rozpoczyna się kuriozalnym pomysłem Orlando Blooma (tak naprawdę to Darrena Coxa, ale granego przez Blooma), aby umożliwić graczom Gran Turismo wyścig z profesjonalistami na rzeczywistym torze. No bo wiecie – GT to przecież „perfekcyjny” symulator, wykraczający znacznie ponad wszystkie inne gry tego typu. O tym przynajmniej parokrotnie w trakcie filmu przypominają nam bohaterowie. W pewien sposób jest to więc oda do kultowej marki od Sony, jej twórcy Kazunori Yamauchiego i… graczy, przede wszystkim.
W kolejnych scenach nie tylko poznamy zapalonego gracza, jakim jest wspomniany już Jann Mardenborough, ale dowiemy się, że jego piłkarski ojciec bardzo nie lubi, gdy syn siedzi przed konsolą. „Synek, zrobiłbyś coś ze swoim życiem, a nie tylko przed tymi grami” – słyszało zapewne wielu z nas. Później Mardenborough udowadnia, że gry faktycznie mogą do czegoś prowadzić, a nawet nerd (termin nieco na wyrost) jest w stanie stać się profesjonalnym kierowcą wyścigowym. Jakkolwiek rzewne by to nie było, chyba przemówi do każdego gracza, szczególnie do fanów komputerowych sportów, którzy marzą, aby w ten sposób wejść w ten prawdziwy – realny.
Aktorska klasa
Jak już wspomniałem, historia jest wyboista i prawie zawsze będziemy wiedzieć, kiedy czeka nas zmiana tonu. Jednym z najciekawszych punktów produkcji jest wątek o śmiertelnym wypadku, w którym uczestniczył Mardenborough w trakcie jednego ze swoich pierwszych rajdów. Byłem zaskoczony, że tak mało PR-owe wydarzenie zostało tu nie tylko pokazane, ale i potraktowano je z należytym szacunkiem. Nawet bez tego mówimy o filmie, który opiera się na wyjątkowo „filmowej” i rzeczywistej historii – od gracza, do zawodowca. Nie sposób tego skopać, nawet jeżeli wszyscy by się mocno starali.
Na szczęście twórcy owszem – starali się, ale dać z siebie wszystko. Głównie dotyczy to aktorów, na czele z Davidem Harbourem w roli trenera młodego zawodnika. Bezsprzecznie gwiazda Stranger Things kradnie tu całe show i w każdej scenie, w której się pojawia, możemy być pewni, że wydarzy się coś ciekawego – czy to nieco kąśliwe podkreślenie jego stosunku do zawodów, czy wybrzmiewająca z głośników muzyka Black Sabbath. Właśnie dlatego postać ta pojawia się często i stanowi nieodłączny element historii. Z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić, że Archie Madekwe portretujący główną rolę także daje z siebie wszystko i jest postacią, której chyba nie da się nie kibicować. W tym całym zamieszaniu wybrzmiewa też jego ekranowy ojciec grany przez Djimona Hounsou, ale dość nieoczekiwanie zanika Orlando Bloom. Jego korpo-sfocusowany pomysłodawca imprezy w wielu scenach zostaje w tyle, szczególnie gdy widzimy interakcję między jego postacią a dominującym Harbourem.
Samochody i karabiny
W sukcesie Gran Turismo swoją zasługę ma też Neill Blomkamp, czyli reżyser, którego wyboista kariera wydaje się zmierzać w końcu na właściwe tory. Od samego początku kibicowałem mu w jego hollywoodzkich staraniach, gdy tylko zobaczyłem wybitny Dystrykt 9. Jego kolejne obrazy niestety nie trzymały tożsamego poziomu, ale film GT zdecydowanie należy do ścisłej czołówki wszystkiego, w czym do tej pory maczał palce. Choć jest to tematycznie zupełnie inna historia, w wielu miejscach możemy wyczuć charakterystyczne zamiłowanie reżysera do ukazywania akcji. Tylko gdzie akcja w filmie o wyścigach?
Tu być może Was zaskoczę, ale nie tylko jest jej sporo, ale i została pokazana wyśmienicie. Każdy kilometr na godzinę, każdy bieg, każdy zakręt i każdy poślizg dudnią niczym seria z karabinów maszynowych i granaty. W trakcie wyścigu oglądamy w zasadzie masakrę pokroju Rambo – gdyby został on kierowcą i skupił się na wyścigach. Dawno nie widziałem tak świetnie zrealizowanych scen z udziałem samochodów.
W jednej chwili obserwujemy tor z lotu ptaka, aby po chwili dostać prosto w twarz karoserią, przedzierając się przez budowę samochodu, aż do najciekawszych elementów jego konstrukcji, pracujących na pełnych obrotach, aby tylko pojazd utrzymał te 300 kilometrów na godzinę. Po chwili naszym oczom ukazuje się widok z 3-osoby, żywcem wyciągnięty z gry. Stanowi to nie tylko przypomnienie o gamingowym rodowodzie całego filmu, ale i jest wyjątkowo atrakcyjnym puszczeniem oka do graczy. Szkoda tylko, że podobnych zabiegów nie jest wcale dużo. Na szczęście za każdym razem sprawia to kolosalne wrażenie.
Gran Turismo łamie zasady ekranizacji
Obraz obrazem, ale za siedzenie na skraju fotela odpowiada w znacznej mierze też hałas rozdzierający głośniki. Mówię Wam – to nie jest film do oglądania w domu. No, chyba że macie absolutnie zaawansowany system kina domowego, który będzie łomotał Waszym sąsiadom po kafelkach. Gdy tylko historia zaczynała skupiać się na kolejnym wyścigu, wiedziałem, że dostanę solidną porcję soczystych odgłosów rajdowych.
I nie tylko mówię o samych samochodach śmigających z zawrotną prędkością, ale też o ich poszczególnych częściach, elementach, a nawet i pozornym spokoju w postaci niemal wyjętego z thrillera wytłumiającego otoczenie oddechu głównego bohatera, który stara się nie zwariować. Wiecie – to życie (no dobra, film), a nie gra, więc zasady są zupełnie inne. Będziecie sobie zdawać z tego sprawę, gdy tylko doświadczycie, jak stresujące może być oglądanie wyścigu w Gran Turismo.
Gran Turismo to dopiero początek?
Nie wiem, czy to kolejny przykład na dobrą passę Sony (zaraz po serialu The Last of Us), ale japoński gigant zdaje się doskonale wiedzieć, co robić ze swoimi franczyzami. Wydając film Gran Turismo, doskonale wiedzieli, że nie ma sensu tworzyć kolejnej fikcji o wyścigach pokroju abominacyjnej ekranizacji Need for Speed, skoro mają do dyspozycji całkiem rzeczywistą historię. I to taką, która wygląda po prostu jak film. Życie czasami pisze niewiarygodne scenariusze, a hollywoodzkie podkręcenie wydarzeń spowodowało, że GT to nie tylko dzieło dla graczy. To pełna zadziwiająco kompleksowych uczuć, kołatającej serce akcji i wiarygodnych postaci sportowa odyseja, którą docenią też osoby kompletnie nieobeznane z tematem.
Pod żadnym jednak pozorem nie mówimy o filmie wybitnym. Nie ma tu żadnej rewolucji – chyba że mówimy o wzniesieniu filmów inspirowanych grami wideo na kolejny poziom i dowodzie na to, że „się da”. Gdyby nie klasycznie dramatyczny przebieg całej fabuły i nieco mało odważne nawiązywanie do stylistyki gier (ot, parę fragmentów w paru rajdach), faktycznie Sony zasłużyłoby na owacje na stojąco. Tak to możemy po prostu cieszyć się wyjątkowo dobrze zrealizowanym filmem i w aprobacie kiwać głową lub delikatnie klaskać, po cichu powtarzając niczym zaklęcie: „Oby tak dalej, Sony”.
Gran Turismo
Gdyby to była adaptacja gry wideo, byłaby najlepsza
Film Gran Turismo doskonale wie, czym jest i co chce nam pokazać. Rewolucji nie ma, ale nie znaczy to, że nie dostaliśmy niemal wzorowo opowiedzianej historii w swojej klasie i to na podstawie prawdziwych wydarzeń.
Plusy:
- Wzorowo opowiedziana historia w "hollywoodzkim" stylu
- Świetna obsada, w szczególności David Harbour
- Epickie sceny wyścigów
- Wiele smaczków, które docenią przede wszystkim gracze
Minusy:
- Nie liczcie na bezpośrednią i w pełni zgodną biografię
- Wyświechtany, zbyt łatwy do przewidzenia podział akcji
- "Gamingowego" ukazania akcji mogłoby być więcej