Nabiłem już mnóstwo godzin w Elden Ring i nie zamierzam przestać. To jedna z niewielu takich gier

Elden Ring z patchem. W środku ukryte informacje o nowych mapach
Felieton PG Exclusive

Elden Ring oficjalnie dołączył do panteonu trzech gier, w których spędziłem najwięcej czasu. Jak na mnie przebicie granicy choćby tych 50 godzin to nie lada wyczyn. I do tego nie zamierzam przestać (pomocy!).

Elden Ring zdobył sympatię krytyków i graczy z całego świata. Okazuje się, że nie trzeba być weteranem soulslike, aby docenić kunszt deweloperów, choć to z pewnością oni spędzą przy grze najwięcej czasu. I choć na razie nabite mam w niej ponad 60 godzin, wcale nie odpuszczam, a do odkrycia pozostał mi olbrzymi kawał mapy.

60 godzin z Elden Ring to jak dwa tysiące przy CS-ie

Gdzieś w internecie czytałem, że prawdziwa zabawa z Elden Ring zaczyna się dopiero po 100 godzinach. Zaraz… ilu? Początkowo nie mogłem uwierzyć, że spędzę przy grze aż tyle czasu, ale coraz bardziej zaczynam ufać, iż tak się faktycznie stanie. From dostarczyło gigantyczną pozycję, miażdżącą na głowę zawartością wiele innych gier, których pazerni wydawcy każą sobie płacić nasze ciężko zarobione pieniądze. I potem następne. I następne. Kupuję dziś grę na premierę, a w pełni ograć ją mogę po roku lub dwóch – połowa przyszłych DLC sprawia często wrażenie wyciętych z podstawowej wersji gry. Z ER absolutnie tak nie ma.

Ja wiem, że 60 godzin to w istocie mało. W necie pełno jest opinii fanów twierdzących, że przeszli już tytuł po parę razy i to wcale nie jako speedrunnerzy. Ba, zapewne połowa z Was ma w ER nabite więcej czasu. Jak na mnie to jednak naprawdę dużo, by nie powiedzieć – rekordowo. Godząc życie prywatne, obowiązki i pracę, ciężko mi czasami znaleźć chwilę, aby zanurzyć się kompletnie w świecie jakieś pozycji. Dlatego starannie ciułane godziny z epickim soulslikiem tak mocno mnie cieszą. Jasne – zarwałem z noc czy nie załatwiłem jakichś pierdół pokroju rachunków, ale było warto. Chyba mnie nie eksmitują, nie?

Wielka trójca

Będąc już kompletnie poważnym – Elden Ring obecnie znajduje się na trzecim miejscu gier typowo jednoosobowych, w których spędziłem najwięcej czasu. Na pierwszym miejscu, z wynikiem 180 godzin, wciąż pręży się Wiedźmin 3, a tuż za nim Red Dead Redemption 2. To jedyne dwie pozycje, które mnie nie znudziły ani nie wymęczyły na tyle, że odłożyłem płytę w cholerę i znów wróciłem do Overwatcha. Oczywiście, że wspomniany Overwatch, CS: GO czy nawet Hunt Showdown zajęły mi najwięcej czasu, ale to tytuły multiplayer, które zazwyczaj mają ten „czynnik X” odpowiadający za totalne wciągnięcie nas w piekielne otchłanie żrących kwasem gier wieloosobowych.

Ciekawą kwestią jest też fakt, że Elden Ring to RPG, a ten gatunek nudzi mi się najszybciej (oprócz Wieśka, no niech będzie). Nie wiem czemu, ale zazwyczaj po przekroczeniu progu 20 (w porywach 30) godzin usuwam grę z dysku i sporadycznie wracam do niej raz do roku, aby po kolejnej godzinie znów się wymęczyć. Klątwa? Nie powiedziałbym, ale tak po prostu mam. Wybacz, Divinity 2, kiedyś jeszcze cię odpalę.

Elden Ring to stara, dobra “frajda”

Elden Ring nie znudziło mnie ani na chwilę, choć poprzednie soulsy przechodziłem jedną nogą na poduszce. Pamiętam, gdy po zobaczeniu napisów końcowych Dark Souls II poczułem szczęście, ale nie ze względu na pokonanie głównej abominacji. Po prostu czułem ulgę, że już nie będę musiał w to grać. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam tę produkcję, ale nienawidzę nie kończyć gier. Death Stranding czy Days Gone są wspaniałymi tytułami, w których nabiłem mnóstwo czasu, ale po prostu wymęczyły mnie do granic. Być może kiedyś je przejdę… Raczej jednak wątpię w to, żeby mogły zrównać się z Elden Ringiem, RDR2 czy Wiedźminem 3.

Czemu akurat padło na te trzy gry? Nie mam pojęcia. Wiedźmina uwielbiam jako fan książek. „Trójka” to jeden z najbardziej bogatych w zawartość i wciągających RPG-ów, jakie kiedykolwiek się ukazały. W RDR2 urzekł mnie najbardziej żywy świat w historii branży rozrywki elektronicznej. Elden Ring dostarcza z kolei coś, co często kojarzy mi się z grami od… Nintendo.

Odkąd kupiłem Switcha zrozumiałem, że większość pozycji od Big N powoduje w graczu stare, dobre uczucie „zabawy”, dziś w zasadzie dość zapomniane. Nie znajdziemy w nich epickiej fabuły, miliona mechanik rozgrywki, z których jedna czy dwie są faktycznie ciekawe ani niezliczonych wypełniaczy będących kalką tych samych rozwiązań. Gramy, aby poczuć takie „dziecięce spełnienie” jak ja to nazywam. Z ER jest identycznie. Oczywiście, jest tu wielki świat, ale raczej nie ma co liczyć na wciągającą fabułę czy odhaczanie kolejnych nużących zadań. From Software nagradza gracza za ciekawość i upór, dając mu poczucie spełnienia przy pokonaniu przeszkody, z którą ten miał wcześniej problem. Dla weteranów soulslike znajdzie się sporo narzędzi zabawy, ale większość graczy nie napotka większych barier w postaci skomplikowanych zasad. Mamy broń, konia i przytłaczającą mapę, z którą się zapoznajemy – każdy we własnym zakresie i wedle własnych reguł.

Stojąc pośród gigantów

Choć nie mam absolutnie żadnych uwag do zawartości Elden Ringa, twórcy wciąż mogą mnie zaskoczyć. Z pewnością wydadzą kolejne dodatki, ale muszą być czymś jeszcze większym, niż przy okazji serii Dark Souls. Byłbym wniebowzięty, jeżeli postawiliby na pomysły z Wiedźmina 3 i oddali graczom kolejny, zupełnie inny kawał mapy. W podstawce znajdziemy w zasadzie wszystko – posępne zamczyska, ośnieżone góry, urzekającą akademię rodem z Harry’ego Pottera czy zalane kwasem bagna. Na mapie mamy każdą porę roku, ale autorzy i tak mogą dorzucić do tego coś jeszcze. Może… klimaty bliższe Sekiro? W bardzo krótkim czasie nabiłem tyle godzin, więc raczej nie martwię się o to, że nie będę miał siły do ewentualnych DLC. Wychodzi na to, że dana gra może znudzić mnie szybko albo w ogóle.

Elden Ring dowiódł, że From Software zasłużyło na miano jednego z najważniejszych deweloperów obecnych czasów. Twórcy w zasadzie nowego gatunku wygrali także miejsce w moim osobistym zestawieniu najlepszych pozycji, w jakie kiedykolwiek grałem. Stojąc pośród gigantów jak Rockstar czy CDPR udowodnili, że są równie wielcy. Tylko jak przebić coś, co jest w zasadzie idealne? Oby DLC okazało się zwiastunem tego, czym w przyszłości From Software może pozamiatać jeszcze bardziej.

Artur Łokietek
O autorze

Artur Łokietek

Redaktor
Zamknięty w horrorach lat 80. specjalista od seriali, filmów i wszystkiego, co dziwne i niespotykane, acz niekoniecznie udane. Pała szczególnym uwielbieniem do dobrych RPG-ów i wciągających gier akcji. Ekspert od gier z dobrą fabułą, ale i koneser tych z gorszą. W przeszłości miłośnik PlayStation, obecnie skupiający się przede wszystkim na PC i relaksie przy Switchu.
Advertisement
Udostępnij:

Podobne artykuły

Zobacz wszystkie