Uncharted to najlepsza seria gier przygodowych w swojej krasie i nawet z tym nie handlujcie
Seria Uncharted okazała się nie tyle „growym Indianą Jonesem”, ile czymś znacznie większym. Naughty Dog wykreowało wspaniałych bohaterów, których wrzuciło w niemniej wspaniałe przygody, a my od lat możemy śledzić losy potomka korsarza Francisca Drake’a.
Choć z pewnością to Nathan jest głównym bohaterem, również postacie drugoplanowe zasługują na uwagę. Sully, Elena, Chloe – oni wszyscy zostali wyposażeni w osobowość, dzięki której świat dawnych, zapomnianych i zakurzonych skarbów wciąż żyje. Mówcie co chcecie, ale klasą samą w sobie jest zaprojektowanie nowej marki dedykowanej dla tylko jednej konsoli, aby później przerobić ją na całą serię, która zakorzeni się w świadomości wielu graczy. I to nawet tych niezwiązanych z PlayStation! Oczywiście – nie tylko bohaterowie sprawili, że Uncharted okazało się czymś porównywalnym do legendarnego archeologa z filmów George’a Lucasa.
Uncharted niejedno ma imię
Premiera Uncharted Kolekcja Dziedzictwa Złodziei wydaje się dobrym momentem na powrót do początków legendarnej już serii i przypomnienie o istocie tych gier. A wspominać jest co, bo „jedynka”, choć z pewnością nie doskonała, odznaczyła się wieloma ciekawymi pomysłami. No i w 2007 roku fani Tomb Raider w końcu dostali jakąkolwiek alternatywę dla słynnej Pani Archeolog, nawet jeżeli nie była to biuściasta niewiasta, a nie znający umiaru w swoim słowotoku poszukiwacz przygód.
Pierwsza część serii była zarazem pierwszą grą, którą odpaliłem na świeżo zakupionym PS3. Wychowałem się na filmowej serii z Harrisonem Fordem, od małego chciałem zostać archeologiem (dopiero później okazało się, że ta praca nie polega na strzelaniu do tych złych…), a to, co dla innych było zardzewiałym śmieciem, dla mnie mogło być prawdziwym skarbem. Nic więc dziwnego, że posucha w kwestii nie tylko gier, ale również filmów przygodowych, wymusiła na mnie zakup pierwszej części nowej marki Naughty Dog. I, szczerze mówiąc, była to jazda bez trzymanki.
Od złego do jeszcze gorszego
Początkowo… zmęczyłem się. Strzelanie opisałbym jako „takie se” (choć szanuję odmienne opinie na ten temat), a elementy zręcznościowe okazały się skrajnie uproszczone. Do tego zagadki, które w serii Tomb Raider spędzały mi sen z powiek, tutaj były katastrofalnie wręcz proste. Ale, Matko Jedyna, cóż to za historia! Klimat! Postacie! Wszystko, o czym marzyłem, będąc ledwie wypierdkiem, właśnie się ziściło. Mogłem mordować tabuny ludzi niczym Terminator, odkrywając przy tym sekrety dawnych cywilizacji! No dobra, nie będę ukrywał, że wiele elementów scenariuszowych jest cheezy, ale to też spora część uroku tego typu opowieści.
Z czasem przekonałem się do „nierównych” elementów gry, którą łyknąłem bardzo szybko. Przygodę zapamiętam zapewne do końca życia, ale głównie ze względu na stan przedzawałowy, jakiego niemal doświadczyłem. Jeżeli pamiętacie osławiony rozdział 17 – wiecie, o czym mówię. Przygoda absolutnie nie zapowiadała konfrontacji z małymi, obrzydliwymi gollumami pokracznie biegającymi pod ruinach z czasów II wojny światowej. Swoją drogą – wiecie, że deweloperzy nazwali ich „slippery wet guys” („śliskie, mokre chłopaki”)? Praktycznie przez cały rozdział powtarzałem na głos wszelkie niecenzuralne słowa, jakie tylko znałem. No ale nie ma się co dziwić – chciałem znaleźć skarb Eldorado, a znalazłem obślizgłych typów chcących wygryźć mi tchawicę. I tak było miło.
Te „dwójki” zawsze są najlepsze
„Jedynka” przyszła i dość szybko poszła, pozostawiając apetyt na więcej. Po dwóch latach przyszedł czas na Uncharted 2: Pośród Złodziei. Tytuł okazał się dla serii mniej więcej tym, czym dla Assassin’s Creed było AC 2 – nowym, dopracowanym i ulepszonym, acz znanym nam już doświadczeniem. Grafika udowodniła, na co stać PS3, a mechaniki z „jedynki” nie tyle doczekały się rozwinięcia, ile zostały przemodelowane na nowo. Już sam początek potrafi utkwić w głowie nawet dziś. Oto Nathan, słynny poszukiwacz skarbów, budzi się ledwo żywy w wagonie zwisającym nad urwiskiem. Hitchcock były dumny z takiego trzęsienia ziemi, po którym scenarzyści wcale nie odpuszczają.
Kojarzycie Rise of the Tomb Raider? Druga część reebotu serii spotkała się z mieszanym odczuciem fanów ze względu na osadzenie akcji. Tym razem Lara trafiła na skutą lodem Syberię, co najwyraźniej okazało się zbytnim oddaleniem od tropikalnych klimatów, z których słynie ten cykl. Nie będę ukrywał – to moja ulubiona część cyklu. I dokładnie takie same odczucia mam w stosunku do Uncharted 2 – śnieg, lód i ogólna beznadzieja sytuacji potęgowały klimat, który tym razem skręcił trochę w kierunku kinowej „Mumii”, szczególnie trzeciej części. Jakoś tak już mam, że wolę mróz od lasów deszczowych, być może przez absencję wszelkiego robactwa (mówiłem – nie nadawałbym się na archeologa). Deweloperzy dostarczyli graczom produkt znacznie bardziej dopracowany i kompletny – walka doczekała się większej ilości „mięska”, a i zagadek pojawiło się więcej. Zwrócono też większą uwagę na sam aspekt przeczesywania grobowców.
Lara Drake? Nathan Croft?
W internecie parę lat temu mogliśmy natknąć się na sporo podobnych dyskusji. Po jednej stronie wybrzmiewało „Tomb Raider!”, po drugiej – „Uncharted!”. Nie opowiem się za żadną z nich, bo to, wbrew pozorom, zupełnie inne gry. Square Enix postawiło na akcent eksploracyjny zaś Naughty Dog skupiło się na akcji. I choć z całego serca kocham wchodzić tam, gdzie nikt nie wszedł, to jednak Uncharted pod wieloma względami przypomina „interaktywny film przygodowy”. Z prostego względu – ogólnej filmowości.
Nowe części Lary raczej dość twardo stoją wątkiem odnajdywania dawnych sekretów. Nie włóczymy się po całym świecie (chodzi o jedną konkretną część, nie cały cykl), nie mamy zbyt wielu sekwencji przyspieszających bicie serca, a graczom oddana została dość spora swoboda w kwestii eksploracji i odnajdywania drogi. Uncharted od samego początku prowadzi nas do jednego celu, jedną drogą i nie ma w tym nic złego. Scenarzyści niejednokrotnie udowodnili nam, że doskonale wiedzą, jak zapewnić wciągającą historię prowadzoną przez zapamiętywane postacie. Przygody Drake’a i spółki pod tym względem są dziełem „epickim” w swojej „filmowości”. Niedługo do kin wchodzi oficjalny film z Tomem Hollandem, ale równie dobrze moglibyśmy dostać pospawane ze sobą cutscenki. I nie, nie brzmię jak potłuczony, bo w każdą część Uncharted gra się dokładnie tak, jakbyśmy puścili sobie seans klasyki kina przygodowego, ale z jeszcze większym rozmachem.
Czy „epicko” to dobre słowo?
Świetnie udowadnia to trzecia część cyklu, z której twórcy filmu żywcem przeszczepili parę elementów. Jedna z najbardziej porąbanych pod względem praw fizyki, ale też imponujących sekwencji pojawiła się chyba w każdym zwiastunie nadchodzącego obrazu. Tak, mówię o scenie z samolotem w Uncharted 3: Oszustwo Drake’a.
„Trójka” sięgnęła miejscami do przeszłości, dając nam „origin story” głównych postaci. No, a przynajmniej jego część, bo resztę poznaliśmy w „czwórce”. Tutaj też wszystkie pokochane przez nas charaktery stały się jeszcze bardziej rzeczywiste.
Prawdziwą perłą całej serii jest tak naprawdę Nathan Drake. Bohater, na jakiego zasłużyliśmy i którego potrzebowaliśmy. Potomek słynnego korsarza to chorobliwy cynik, ciskający sarkazmem wszędzie, gdzie się tylko da. Ba, nawet jak się nie da – i tak to zrobi. Co z tego, że w zamian otrzyma parę celnych ciosów prosto w skroń? Nathan wydaje się niczego nie bać, ale mimo wszystko zdajemy sobie sprawę z kruchości jego żywota. Naughty Dog jak mało które studio jest w stanie zmienić poligony w „życie” (muszę wspominać The Last of Us Part II?). To zasługa nie tylko świetnego scenariusza, ale też Nathana Filliona, czyli aktora weń się wcielającego – tu oczywiście chodziło o Nolana Northa i jego genialnej roli, co też słusznie wypunktowano w komentarzach (dzięki!), ale ze względu na fantastyczny film krótkometrażowy, w jakim wystąpił Fillion – to właśnie jego nazwisko pozostało w głowie autora. Nie zmienia to faktu, że aktor wydaje się wręcz stworzony do roli poszukiwacza przygód w filmowej adaptacji. Fanowskie dzieło ogląda się tak dobrze, że aż boję się o jakość hollywoodzkiej wersji…
Swoją drogą – w naszym kraju Nathe’em stał się nie kto inny jak Jarosław Boberek. I tak jak jestem antyfanem dubbingu, tak w Uncharted okazał się nieomal nieodzowną częścią gry. Gdy ktoś, widząc Boberka woła „Król Julian!”, ja wołam „Nathan k**** Drake”.
Cztery i pół
Uncharted 4: Kres Złodzieja to też kres mojego podziwu dla twórców. Naprawdę nie jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej okrzyków radości niż w trakcie gry w „czwórkę”. Po w zasadzie bezbłędnym dorobku twórcy oddali w nasze ręce jeszcze jeden argument za swoim kunsztem. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób ma istotne – i czasami słuszne – zarzuty wobec nich. Niemniej ciężko jest nie zachwycać się nad studiem, które nie robi po prostu recyklingu. Każda kolejna część nie jest odgrzewanym kotletem, a zupełnie nowym daniem, choć z tych samych składników. Jeżeli w pierwszej części pojawi się wspinaczka na linie – możemy być pewni, że w którejś kolejnej twórcy zawieszą ją pod latającym nad morzem lawy helikopterem ostrzeliwanym przez najemników.
ND to także studio, które nie boi się ryzyka. Czasami się opłaci, a czasami nie do końca, ale w przypadku tej serii raczej się opłaciło. Porzucając Drake’a, pogłębili nam kolejne warte uwagi postacie dzięki „Zaginionemu Dziedzictwu”. I choć sama rozgrywka nie odbiega za bardzo od tego, co znamy z „podstawki”, i tak doczekaliśmy się paru ciekawych rozwiązań. Z racji tego, że Chloe nie ma daru Nathana do pakowania się po same łokcie w tarapaty, gra miejscami przypomina znacznie bardziej skradankę. Chyba największym komplementem w stronę deweloperów może być fakt, że przez tyle lat ani razu nie poczułem się znudzony tą serią i ochoczo podchodziłem do każdej kolejnej części. A to jest u mnie akurat dość rzadkie.
Pożegnania są ciężkie, ale czy na pewno?
Uncharted zyskało już status produkcji kultowej i nie ma się co dziwić. Każda kolejna część pozwoliła nam lepiej poznać świetnych bohaterów, wrzucając ich w iście epickie sytuacje. Ciężko mówić o nudzie, gdy raz przeczesujemy spowite śniegiem góry, aby po chwili trafić do hiszpańskiego więzienia. I to właśnie świadczy o wyjątkowości tych gier – są naprawdę udanym zlepkiem pomysłów kina przygodowego i autorskich idei. Wszystko zazębia się ze sobą w świetnej machinie będącej kompletnym dziełem od fanów, dla fanów. Nowe wydanie Uncharted: Kolekcja Dziedzictwo Złodziei jest dokładnie tym – dziedzictwem. I to takim, którego każdy gracz powinien doświadczyć. Teraz macie ku temu jeszcze lepszą okazję, bo nowe wydanie zostało dostosowane pod dzisiejsze standardy, a już niedługo trafi także na PC. Zazdroszczę tym, którzy po raz pierwszy wsiądą na statek Drake’a i dowiedzą się, czemu te gry okryły się statusem kultowych.
Artykuł powstał we współpracy z Media Expert