Pikseloza straszniejsza niż RE Village i inne hity. Oto prawdziwi królowie horroru

Horrory - The Medium, Resident Evil Village, Retro
Felieton Redakcja Poleca

Uwielbiam horrory. Niezależnie czy mowa tu o filmach, grach, czy książkach, od zawsze jest mi z grozą po drodze. Moje zamiłowanie do szeroko pojętego strachu na polu gier wideo przeradza się jednak we frustrację, bowiem najsłynniejsze studia nie potrafią dorosnąć do pięt pojedynczym deweloperom robiącym indycze horrory.

Nie chodzi mi tu tylko o to, że ogólnie rzecz biorąc horrorów z budżetem większym niż dwa guziki i brudny kubek po kawie jest na rynku bardzo mało. Po prostu ani Resident Evil Village, ani The Medium, ani żaden inny horror od większego studia nie napędził mi w ciągu ostatnich paru lat tyle strachu, co rozpikselowany indor na pół godziny.

Niszowe horrory a strach przed nieznanym

Zarówno The Medium jak i najnowsze RE bardzo mi się podobały. W Village nawet kilka razy siedziałem jak na szpilkach i podskoczyłem na fotelu, ale nie było to nadal straszenie z najwyższej półki jak w drugim Silent Hillu lub innym klasyku. Gdzie się podziała tamta groza?

W growych, książkowych i filmowych horrorach najbardziej rusza mnie lęk przed nieznanym. Nie od dziś wiadomo, że nic tak nie straszy jak to, czego nie widać lub czego nie rozumiemy. Zarówno w The Medium jak i w Resident Evil Village dość szybko jednak cała aura tajemnicy znika, a goniące nas maszkary co rusz oglądamy pod każdym kątem. Jak mam się bać wilkołaka, do którego strzelam od kilkunastu godzin?!

W mniejszych horrorach, które nie mogą sobie pozwolić na piękną oprawę, nie ma miejsca na takie sytuacje. Twórcy zazwyczaj nie chcą, abyśmy oglądali goniące nas maszkary, bo albo są niezbyt urodziwe, albo deweloper wie, jak nas nastraszyć i celowo ich nie pokazuje. Dobrym przykładem takich straszaków są Nun Massacre, Iron Lung i Power Drill Massacre. We wszystkich tych grach albo nie widać niebezpieczeństwa wcale, albo jest ono widoczne głównie w chaotycznych momentach, w których nie możemy mu się przyjrzeć.

Z drugiej strony mamy inne niskobudżetowe straszaki, jak No one lives under the lighthouse i świetne Lost in Vivo, które nie wstydzą się pokazywania brzydkich potworów, ale i tak mają sposób na straszenie – jest nim właśnie (umyślnie lub nie) rozmazana i nieczytelna oprawa. Jeśli monstrum zamiast głowy ma zlepek pikseli, nasz mózg sam układa je sobie w całość i można powiedzieć, że straszy się sam. Nie wiem jak Was, ale na mnie coś takiego działa najbardziej. Mainstreamowe horrory nie radzą sobie z pobudzaniem wyobraźni.

Przekomplikowana groza

Ale czy nowe growe straszaki robią cokolwiek dobrze? Pewnie. Prawie żaden indyczy horrorek, jaki ograłem, nie był w stanie zapewnić mi satysfakcji z rozgrywki, czego nie mogę powiedzieć o wspomnianym już Resident Evil Village. Niski budżet to nie tylko biedniejsza oprawa, ale też mniej złożony gameplay. Ale czy mnogość mechanik i systemów rozgrywki na pewno jest dobra dla horroru? Myślę, że nie.

Kiedy gram w horror skupiam się na historii i atmosferze. Jeśli te dwa elementy to pyszne i duże dania główne, nie chcę się dodatkowo zapychać smaczną, ale zbędną przystawką. Wzięcie rozgrywki na wynos jest opcją, ale od horroru oczekuję jednak konkretnej przygody, która nie będzie mnie rozpraszać zbieraniem ziółek lub ulepszaniem celownika w strzelbie.

To samo tyczy się zresztą światów przedstawionych. Bardziej straszą mnie korytarzowe, ale umiejętnie budujące napięcie lokacje, niż spore poziomy, w których połowę czasu spędzam na szukaniu dobrej drogi. Jakbym chciał pozwiedzać pustkowia, to odpaliłbym No Man’s Sky albo Red Dead Redemption.

Ej, Bloober Team, Capcom, Tango Gameworks i inni giganci współczesnego horroru w gamingu, mam dla Was propozycję. Może wciśnijmy guzik “reset” i cofnijmy się w czasie do chwili świetności wirtualnej grozy, kiedy na rynku panowały Silent Hill, Fatal Frame, Siren i Rule of Rose? Drewna było w nich tyle, że drzazgi z pada wyciągało się godzinami, ale przynajmniej nie trzeba było przebijać się przez setki crapów, aby trafić na faktycznie straszną perełkę, którą ktoś skleił w pół roku po godzinach.

Jakub Stremler
O autorze

Jakub Stremler

Redaktor
Popkulturowy kombajn lubujący się w literaturze weird fiction, filmowych horrorach, dobrej muzyce i grach wszelkiego rodzaju. Po godzinach studiuje game design i pielęgnuje pasję do sportu.
Udostępnij:

Podobne artykuły

Zobacz wszystkie