Dlaczego warto iść na “Furiosa: Saga Mad Max” do kina? Ten film to “biblia”, a reżyser jest “Bogiem”
„Furiosa: Saga Mad Max” wchodzi do kin już 24 maja, ale te ostatnie dni przed debiutem wydają się najdłuższe. George Miller powraca ze swoim fantastycznym uniwersum, a film zdobywa wyjątkowo wysokie oceny. Czemu warto na niego czekać?
Hideo Kojima nazwał ten film „biblią”, a reżysera „Bogiem”. Skoro jeden z najwybitniejszych twórców gier wideo w dziejach, któremu w sercu przewija się filmowa rolka, aż tak go zachwala, to chyba coś musi w tym być, prawda? Niby tak, choć Kojima ma specyficzne poczucie sztuki. Tym razem jednak recenzje brzmią wybitnie pozytywnie, a przynajmniej potwierdzać mają to 6-minutowe owacje na stojąco po seansie na festiwalu w Cannes. Rotten Tomates dość dobitnie pokazuje, że jest na co czekać, bo „współczynnik świeżości” (czyli procent pozytywnych ocen) oscyluje wokół 88%, a to nie przelewki.
„Furiosa: Saga Mad Max” to wybitne dzieło?
Jak już wspomniałem, krytycy zachwycają się filmem, choć nie wszyscy są równie entuzjastyczni. Ci, którzy znaleźli w treści kolejne dzieło sztuki Millera przekonani są, że warto je obejrzeć choćby dla dwójki odtwórców głównych ról – Anyi Taylor-Joy i Chrisa Hemswortha, którzy perfekcyjnie oddają charakter swoich niejednoznacznych postaci. No i nie można zapomnieć o sekwencjach akcji. Nie będzie to jednak kolejny film stanowiący nieprzerwany festiwal rzezi i jatki, jak „Na Drodze Gniewu”, bo „głębi” jest tu nieco więcej, a scenariusz mocniej stawia na eksplorację historii i czynników warunkujących poczynania bohaterki.
Bohaterki, bowiem zgodnie z tytułem film opowiada historię Furiosy, tym razem w młodszej wersji. W Mad Maxie z 2015 roku grała ją Charlize Theron, ale z racji ukazania „origin story” prowadzonej żądzą vendetty kobiety na lata przed wydarzeniami z „Drogi Gniewu”, tym razem wciela się w nią młodsza Anya Taylor-Joy. Sam mam wrażenie, że od pewnego czasu widzę ją w każdym filmie, ale w sumie nie ma się co dziwić, bo grać to ona potrafi. Do tej pory próżno było jej szukać w podobnie opasłym „akcyjniaku”, więc to zawsze coś nowego.
Chris Hemsworth z kolei marzył o tej roli. No dobra, w zasadzie nie tej, bo chciał zagrać Mad Maxa w poprzednim filmie, ale zaszczyt ten przypadł jak zwykle świetnemu Tomowi Hardy’emu. Jeszcze w trakcie castingów Hemsworth był praktycznie nieznany (mówimy o 2010 roku). Wkurzyło go to chyba na tyle, że zamiast roli Maxa, w Furiosie grać będzie „tego złego”, czyli uwielbiającego masakrowanie wszystkiego na swojej drodze Dementusa. Mi to pasi, nie będę zaprzeczał.
Heavymetalowe widowisko powraca
Chyba najbardziej przykuwające oko w nowych Mad Maxach jest po prostu dość unikatowe podejście do prezentowania całego tego uniwersum. Kultowe odsłony z Melem Gibson to oczywista klasyka, ale współcześnie dostajemy wysokooktanowe heavymetalowe kino, w którym każdy jest skrzywiony, więc nie ma nawet sensu za bardzo wnikać w cały ten rozgardiasz, a wystarczy po prostu wygodnie rozsiąść się w fotelu i rozkoszować seansem.
Jak „Na Drodze Gniewu” udowodniło, oszczędność w kreowaniu wizji smaganego biczem po światowej apokalipsie świata ma sens, jeśli tylko odepniemy hamulce. Furiosa ma bardziej wnikać w ten cały lore, ale to nic zaskakującego – mówimy o spin-offie głównego cyklu. Ten przecież już od pierwszej zapowiedzi wkurzył fandom, albo chociaż jego część.
„Jak to tak?! Film Mad Max bez Mad Maxa” czy „znowu kobieta w głównej roli” to tylko część zarzutów stawianych samemu pomysłowi praktycznie od lat. Początkowo obraz ten miał być animacją, ale George Miller postanowił odetchnąć od „głównego” nurtu fabularnego, nadal jednak rozwijając to uniwersum w duchu poprzedniego filmu. Dla wielu pomysł jest kontrowersyjny, ale przecież marka ta należy do Millera, więc kto jak kto, ale on chyba najlepiej wie, co może z nią zrobić.
Reżyserska odwaga to po prostu efekt wieloletniej chęci stworzenia z Mad Maxa znacznie większej marki. Między 1985 a 2015 rokiem upłynęło tyle czasu, że nawet najwięksi fani cyklu mogli pomyśleć, że będzie już na zawsze zapomniany. Sytuację niejako ratowała także premiera gry wideo z tym bohaterem (z premierą w okolicach „Drogi Gniewu”), ale Miller się obraził, bo nie miał nad nią praktycznie żadnej kontroli, a wszystko leżało w rękach Warner Bros.
George Miller ratuje swoje uniwersum od lat
Doprowadza nas to do punktu największych kontrowersji wokół chyba wszystkiego, co jest związane współcześnie z Mad Maxem. George Miller jest niemal niemożliwie przekonany o nieomylności swoich pomysłów i ma w tym sporo racji, bo jednak zarówno Furiosa, jak i obraz z 2015 roku dostały wyjątkowo wysokie oceny. Problem w tym, że odkąd tylko w głowie reżysera zakiełkowała myśl o powrotu do tego IP, Warner Bros., wydarzenia na świecie, postępujące lata i generalnie złośliwość całego wszechświata temperowały jego zapędy.
Twórca wytoczył nawet spór korporacji po premierze „Na Drodze Gniewu”. Pozew oskarżał Warner Bros. o działanie w sposób „arogancki, obraźliwy i naganny” oraz o „zniszczenie” relacji z Kennedy Miller Mitchell (domem producenckim założonym przez Millera i Byrona Kennedy’ego) poprzez odmowę wypłacenia firmie producenckiej premii za dostarczenie filmu poniżej budżetu. Warner Bros. się broniło, bo zamawiali 100-minutowy film dla widzów od 13 roku życia, a dostali 120-minutowy blockbuster dla dorosłych. Miller w końcu wygrał, dlatego też dostajemy „Furiosa: Saga Mad Max”.
Pozew to tylko kropla w morzu kontrowersji otaczających całą tę markę od lat. W końcu „Na Drodze Gniewu” zaczynało swój żywot jako filmowa idea w 1987 roku, niedługo po premierze „Pod Kopułą Gromu”. Pomysł doczekał się rozszerzenia w 1998 roku, powstał nawet scenariusz i wszystko byłoby super, gdyby nie ataki z 11 września 2001 roku, drastycznie osłabiające pozycję dolara amerykańskiego w stosunku do australijskiego. Wtedy w Maxa znów wcielić miał się Mel Gibson, a Furiosę grała Sigourney Weaver. Taki był przynajmniej plan.
Wojna w Iraku i „turbulentny ”Mel Gibson
Plany nie wypalił, bo to zestawu problemów dołączył brak możliwości zorganizowania zdjęć na pustyni w Namibii, z powodu wybuchu wojny w Iraku. Wtedy wszyscy mówili Millerowi, żeby zrobił ten „Tupot Małych Stóp” i dał sobie spokój z Mad Maxem. Jak mówili, tak zrobił, ale po wydaniu uroczego filmu o pingwinach znów nie mógł się odpędzić od pomysłów. W okolicach lat 2004 – 2007 postapokaliptyczny ogień zaczął tlić się znów, a do tego reżyser ponownie pragnął Mela Gibsona w głównej roli. Ten jednak miał „turbulencje w swoim życiu”, bo był oskarżany o homofobię, rasizm, antysemityzm, wulgarność i ataki agresji w stosunku do niektórych osób. Tak, to faktycznie dość spore „turbulencje”.
Sprawdźcie – TOP 10 filmów postapokaliptycznych
No to Miller stwierdził, że oficjalnie Gibson jest za stary, więc musi znaleźć nowego aktora. Zanim jednak postanowiono szukać nowej wizji projektu, był też pomysł na „szalenie brutalne” anime dla dorosłych, ale też nic z tego nie wyszło. I dobrze, bo pałeczka przeszła do Toma Hardy’ego i Charlize Theron (w roli Furiosy), którzy zostali obsadzeni w tych rolach gdzieś na początku 2010 roku. Wtedy też poinformowano, że zdjęcia naprawdę ruszają, fani mają na co czekać, a ludzie przypomnieli sobie, że istnieje ktoś taki jak Mad Max i po tylu latach w limbo jego przymiotnikowe „szaleństwo” chyba idealnie podsumowuje stan psychiczny reżysera.
Gra wideo, Cory Barlog i Tom Hardy
W międzyczasie Miller miał tez zrobić grę wideo we współpracy z „ojcem” God of War, Corym Barlogiem, ale też nie wyszło. Pewnie też dlatego Mad Max od Avalanche tak bardzo mu się nie spodobało. Sam mimo wszystko jestem szalenie ciekaw, co mogłoby wyjść z oryginalnej wizji Millera połączonej z kunsztem uznanego designera. Nie mówię, że Avalanche zrobiło coś źle, bo jednak mimo wielu wad, to jedna z tych gier z otwartym światem, do której myślami wracam dość często. Kawał solidnej przygody, lecz… no wiecie, bez samego twórcy u steru.
Wróćmy do filmu. Na planie nie wszystko poszło zgodnie z dalszymi… planami (cóż za gra słów!). Tom Hardy i Charlize Theron mieli scysję (delikatnie mówiąc), praktycznie bez przerwy kłócąc się i wchodząc sobie w drogę. Nic dziwnego, że Hardy zrezygnował z roli w ewentualnych kontynuacjach (na ile to prawdziwe, nikt nie wie, bo podobno jego kontrakt z góry opiewał na kilka filmów). Gdy jednak aktor zobaczył ostateczny efekt prac, zmienił zdanie, nie mogąc doczekać się powrotu do tego świata. Kazał tylko dać sobie psa. Inaczej nie zagra. I ja to rozumiem, to jest właśnie konkretny człowiek!
„Furiosa: Saga Mad Max”, czyli film Mad Max bez Mad Maxa
Furiosa tliła się w umyśle Millera przez ostatnie lata, jako odejście od tej głównej serii i chęć eksploracji motywów feministycznych znanych z poprzedniej części oraz silniejsze zarysowanie nowej postaci wykreowanej przez twórcę, którą on sam chyba bardzo polubił. Ten obraz też nie miał lekko, jak zresztą cały ten cykl od ostatniego filmu z Melem Gibsonem w roli głównej, ale nic to w porównaniu z tym, przez co twórca przechodził przez te wszystkie lata. No i to kolejna pożywka dla fanów uniwersum. Niby bez Mad Maxa, ale czy to ważne?
Linia czasowa nigdy Millera nie obchodziła, miał też gdzieś tłumaczenie konkretnych wydarzeń w historii swojego świata, a zmiana wizji i klimatu marki po prostu „jest”, więc po co to dociekać? Dla nieobeznanych może być to niedbalstwo lub niepotrzebna komplikacja, ale wiele osób chyba źle patrzy na to wszystko. Bo Mad Max, przynajmniej dla mnie, nie jest konkretną postacią, a raczej tytułem – wiążącą postapokaliptyczne szaleństwo na koniach mechanicznych ideą, scalającą różne pomysły w ramy jednej serii, którą dzielić powinniśmy na dwa, osobne uniwersa, kompletnie od siebie niezależne. Było uniwersum Gibsona, teraz pora na uniwersum Hardy’ego lub raczej Millera v2. Bo to on pociąga za sznurki.
Długie sznury Millera
Owe sznury z kolei wydają się dość długie, gdyż twórca sam wielokrotnie przyznał, że ma o wiele więcej pomysłów na dalszą ekspansję Mad Maxa. Przede wszystkim w formie „Mad Max: Wasteland”, bezpośredniego sequela „Na Drodze Gniewu”, który rzekomo istnieje w formie literackiej. Pomysł jest, również zrodzony przed laty, a sukces „Furiosa: Saga Mad Max” może tylko zagwarantować, że obraz z Maxem też powstanie. I tak, możecie znów liczyć na Hardy’ego w tej roli.
To oczywiście tylko mgliste oczekiwania gdzieś na końcu zasyfionej spalinami drogi. Reżyser, a zarazem stwórca całego tego zamieszania, chciałby też uczynić z tego jeszcze większą franczyzę. Mówił, że chętnie oddałby ją w ręce innych twórców, jak choćby Guillermo Del Toro, który byłby idealnym kandydatem do nowego spin-offu. „Wasteland” może i powstanie, a przynajmniej na to fani mają nadzieję, ale – nie chcę brzmieć złowróżbnie – Miller ma już do cholery 79 lat! Australijczyk nie młodnieje, Hardy również, więc tak powolne działanie wydaje się niepotrzebnym ryzykiem na i tak wyboistej drodze. Tylko że tworzenie filmów to nie tyle praca, ile pewnego rodzaju filozofia wymagająca anielskiej cierpliwości i uporu.
I chyba właśnie dlatego warto spojrzeć na Furiosę z innej perspektywy i nawet mimo braku Maxa, zaufać zachwyconym krytykom i samemu Millerowi, aby po prostu pójść do kina i pokazać, że chcemy tego więcej. No bo przecież chcemy. A już na pewno ja, czekając ostatnie 9 lat na jakikolwiek znak, że ta seria nie umarła. W końcu to drugi w kolejności oczekiwany przeze mnie obraz w tym roku (Longlegs mimo wszystko zachwyca już na etapie zwiastunów), więc liczę na to, że nie będę musiał obchodzić moich 40 urodzin na premierze „Wasteland”, wdychając memiczne „copium” niczym trujące wyziewy z przepięknego, ale zakurzonego Interceptora V8.
Wysooktanowe, postapokaliptyczne „Furiosa: Saga Mad Max” zadebiutuje w polskich kinach 24 maja 2024 roku.