Assassin’s Creed z 2007 roku — najbardziej bolesny powrót w historii gier?
Nawet największe, najbardziej kultowe i legendarne serie miały gdzieś swój początek. Nie inaczej jest w przypadku cyklu Assassin’s Creed, który w 2007 po raz pierwszy pojawił się na rynku i zaprosił nas do odkrywania sekretów krucjat na terenach dzisiejszego Bliskiego Wschodu. Damaszek, Akka, Jerozolima i my — skrytobójcy z misją polegającą na odwróceniu losów świata. Brzmi to świetnie? W takim razie czas na przypomnienie sobie, jak się w to w ogóle grało.
Podróż w czasie aż do krucjat
W pierwszej dekadzie XXI wieku marzenia graczy o akrobacjach, wspinaczce i kreatywnym pokonywaniu przeszkód zaspokajały takie gry, jak choćby Prince of Persia. Kultową serię o przygodach charyzmatycznego Księcia opisywałem niedawno, a wspominam o nich nieprzypadkowo. Gdy Ubisoft naście lat temu planował jedną ze swoich nowych gier, to właśnie o nowym PoP’ie mówiło się w kuluarach i studiach programowych. Gra miała ponownie zabrać nas do regionu nawiązującego do Bliskiego Wschodu, jednak całość miała być znacznie bardziej… przyziemna. Skracając znacznie tę historię, okazało się, że to nie Książe, a ktoś zupełnie inny stanie się głównym bohaterem gry.
A skoro nie Książe, to i nie Prince of Persia – tak też powstało Assassin’s Creed, nowa marka, która w 2007 roku zaatakowała ówczesne konsole, nieco później debiutując na pecetach. W rzeczy samej było bardziej przyziemnie. Akcja gry tak naprawdę działa się w 2012 roku — czyli czasach współczesnych. Wcielaliśmy się w niejakiego Desmonda Miles’a, który miał w sobie geny doprawdy wyjątkowych przodków. Za sprawą zaawansowanej maszyny mieliśmy móc odtworzyć genetyczne wspomnienia sprzed wieków, odgrywając ponownie wydarzenia, których świadkami byli przodkowie protagonisty. W pierwszej odsłonie gra zabrała nas do 1191 roku, gdy Bliski Wschód mierzył się z Krucjatami. To tam poznaliśmy skrytobójcę imieniem Altaïr – członka zakonu Asasynów, który ma za zadanie odnaleźć fragment Edenu w Świątyni Salomona. Bohater popisuje się brakiem pokory, sprowadzając niebezpieczeństwo na swoich braci i zakon. Szybko zostaje za to ukarany…
Klimat był ciężki i wyjątkowy…
Assassin’s Creed, czyli wszystko na nowo
Szybko okazało się, że nowy pomysł na grę wydaną przez Ubisoft był strzałem w dziesiątkę. Jako gracze kochamy historyczne realia, a te podlane pewnym tajemniczym, nawet nieco fantastycznym sosem smakują nam wyśmienicie. Tak było w przypadku Assassin’s Creed, bo z jednej strony czekały na nas czasy krucjat i faktyczne lokacje z tamtego obszaru, z drugiej byliśmy wplątani w tajemniczą intrygę – skrytobójcy, templariusze, do tego jakieś fragmenty Edenu…
Wobec tego nie dało się przejść obojetnie, tak samo jak w przypadku FPS-ów nie można było pominąć czasów II Wojny Światowej.
Dziś jest po prostu ciężko…
Chociaż z pozoru można mówić o Assassin’s Creed jako o grze zróżnicowanej, to dziś niewiele z tej “wielkości” pozostało. Już pierwszych kilka godzin z grą rzuca nam w oczy powtarzalnością i schematami, które są w stanie szybko znudzić. Każdy przyjazd do miasta w celu zgładzenia celu jest początkiem łańcucha bliźniaczych zadań i misji pobocznych prowadzących do głównego celu. Nieźle trzyma się jeszcze walka, choć i w tym przypadku została ona sprowadzona głownie do wyczekiwania na okazje do kontrataku.
I nie jest to aż tak zły pomysł na gameplay — a przynajmniej nie był tych kilkanaście lat temu. Jednak już wtedy nie umknęło uwadze graczy, że coś jest trochę nie tak, bo po zgładzeniu kilku celów z listy 9 nazwisk rozgrywka nie ewoluuje jakoś specjalnie. Rozwijamy się my, jako asasyni, zdobywając nieco lepszy ekwipunek. Jednak dopiero druga część serii pozwoliła nam zagrać w bardziej rozbudowany “symulator skrytobójcy”, gdzie pojawiły się sklepy, rozwijanie ekwipunku i po prostu bogatszy, bardziej treściwy gameplay. Pierwsza odsłona serii pozostaje prostym zestawem obiadowym z baru mlecznego — za pierwszym razem może smakować cudownie, ale po dziesiątym z rzędu coś jest ewidentnie nie tak…
Assassin’s Creed – warto znać, ale czy wracać…
Jasne, to wszystko może brzmieć jak brutalne pastwienie się nad grą, która ma przecież 17 lat. Trochę nie fair, prawda? To oczywiste, że każda produkcja sprzed tylu lat będzie mieć swoje wady czy, jak to określimy z obecnej perspektywy, problemy. Tym bardziej że była to pierwsza odsłona nowej wówczas serii. Twórcy w takich sytuacjach eksperymentują, szukają odpowiednich kierunków i podejmują ogromne ryzyko — za to gigantyczny szacunek, bo w przypadku gry Ubisoftu stworzono legendarną już i niesamowicie dochodową serię. Czego by nie mówić o jej dalszych losach, to dostarczyła nam masy wspaniałych momentów czy charakterystycznych postaci. Na czele z uwielbianym Ezio!
Dlatego takim też szacunkiem otaczam pierwszą odsłonę Assassin’s Creed. Choć z dzisiejszej perspektywy gra jest “niewygodna”, to w momencie wydania była czymś ogromnym. Zamiast fantastycznego skakania po budynkach rodem z Prince of Persia, otrzymaliśmy naprawdę dojrzałą, brutalną historię osadzoną w faktycznych realiach krucjat. Gra była bezprecedensowa, siekanie wrogów dostarczało mnóstwa satysfakcji, a eksploracja miejskich zabudowań i wież była nie do podrobienia. Tę grę zwyczajnie wypada znać — nawet jeżeli nie macie zamiaru do niej wracać. Wiem, że mógłby to być powrót trudny, zwłaszcza jeżeli graliście w nowsze odsłony tego bajecznego cyklu. Ja wróciłem, przypomniałem sobie to i owo… Teraz wystarczy.
Źródło: Opracowanie własne