Recenzja The Order: 1886 – piękna oprawa to nie wszystko
Jeśli długość rozgrywki miałaby iść w parze z wielkością tej recenzji, to właśnie powinniście czytać podsumowanie tekstu o The Order: 1886. Postanowiłem jednak nie trzymać się takiej logiki.
W najnowszej produkcji Ready At Dawn pokładałem ogromne nadzieje, licząc, że będzie to gra wybitna. Owszem, The Order: 1886 zaskakuje i wyznacza nowe standardy jeśli chodzi o grafikę, ale cała reszta jest po prostu przeciętna. Czy warto tę grę kupić? To zależy.
Przede wszystkim powinieneś zdecydować się na zakup, jeśli nie przeszkadza Ci kilka rzeczy. Po pierwsze, że twój bohater jest jak marionetka poruszana przez twórców. Tak, przez twórców, nie przez Ciebie. Wystarczy, że dostanie do ręki latarkę i już nie będzie potrafił chować się za osłonami. A robi to zwykle bez problemu mając w rękach broń. Sir Galahad również biega tylko w wyznaczonych miejscach. Jest to o tyle irytujące, że czasami zdarza się przechodzić lokacje, które normalnie mógłbyś przebiec. Ponadto nie może Ci przeszkadzać, że napisy końcowe zobaczysz po około 6-7 godzinach gry, a połowę z tego będą stanowić filmiki z sekwencjami QTE. Dodatkowo musisz mieć gruby portfel, bo gra kosztuje 250 złotych, a oferuje naprawdę niewiele zabawy. Dodatkowo nie zwracasz uwagi na fakt, że twórcy pokazują Ci tylko część historii, pozostawiając mnóstwo pytań bez odpowiedzi.
Sięgając po The Order: 1886, kupujesz więc pewną konwencję i zgadzasz się na czasami absurdalne reguły wprowadzone przez Ready At Dawn. Nie jest to więc gra dla każdego, ale z pewnością nie może jej ominąć miłośnik elektronicznej rozrywki. Chociażby dlatego, żeby zobaczyć na własne oczy, jak powinna wyglądać gra na konsole najnowszej generacji.
The Order: 1886 zachwyca już od pierwszych minut. Na początku przyglądam się postaciom, których twarze wyglądają prawie jak żywcem wyjęte z filmu. Rewelacyjna mimika twarzy, poruszające się gałki oczne, zmarszczki różnego formatu, pieprzyki czy blizny. To wszystko sprawia, że każdy bohater jest inny. Imponują również stroje. Nie tylko dlatego, że mają mnóstwo świetnych detali, ale sposób, w jaki poruszają się na wietrze tkaniny. Na oddzielny akapit zasługują bronie, bo widać, że twórcy dołożyli wszelkich starań, aby dopracować ten element. Każda giwera robi niesamowite wrażenie już w momencie, kiedy umiejscowiona jest na plecach bohatera. Ale prawdziwego opadu szczęki doznałem przy zbliżeniach. Są pewne etapy w The Order: 1886, gdzie można przyjrzeć się z bliska broni, którą będziemy niebawem używać. Można nią obracać, aby podziwiać szczegóły. Co interesujące, twórcy zapewniają, że każda broń została wykonana z materiałów, które były dostępne w tamtym okresie. Wychodzi więc na to, że karabin termitowy mógł wtedy powstać, ale widocznie nikt nie wpadł na taki pomysł. To naprawdę fajne, jak Ready At Dawn sprawia iluzję, że mamy do czynienia z realnymi wydarzeniami z XIX wieku. Warto przy tym zaznaczyć, że to niejedyny szczegół, który takie wrażenie sprawia. O tym jednak za chwilę. [gallery columns="4" ids="19041,19040,19039,19038,19036,18729,17566,17766"] Wiktoriański Londyn jeszcze nigdy nie został przedstawiony w grze tak sugestywnie i realistycznie. Podsycana lekką mgłą atmosfera na ulicach jest gęstsza od włosów Wodeckiego. Nieraz miałem wrażenie, że gdyby Sir Galahad potrafił rzucać kamieniami, te zawisłyby w powietrzu. Świetnie wyglądają też detale w pomieszczeniach, jak lampy, obrazy, czy różnego rodzaju komody i szafy. Co prawda niektóre miejsca są nieco puste, ale jak już znajdziemy takie z przepychem, robi się ciekawie. Zdziwiła mnie tylko jedna rzecz. Mianowicie nasz bohater nie odbija się w lustrach czy witrynach sklepowych i domowych oknach. Jeśli więc staniesz przed czymś takim, widzisz wszystko za Sir Galahadem, tylko nie jego. Naprawdę dziwne uczucie, będące zarazem sporym niedopatrzeniem twórców. Na pochwałę zasługuje natomiast płynność animacji. Nie zdarzały mi się chrupnięcia, nawet kiedy na ekranie działa się większa zadyma z imponującymi wybuchami na przedzie. Co więcej, w końcu udało się twórcom maksymalnie wygładzić krawędzie tekstur, dzięki czemu grafika prezentuje się jeszcze bardziej realistycznie. To całkiem nowy poziom. Dopiero jak zobaczycie The Order: 1886 i porównacie je chociażby z The Last of Us: Remastered, poczujecie ogromną różnicę. Widać, że The Order zostało zaprojektowane od podstaw z myślą o konsoli najnowszej generacji. Całości klimatu dopełnia świetnie zrealizowana muzyka, która została nagrana przez prawdziwą orkiestrę. Słychać, że za ten element gry odpowiadają profesjonaliści.
Wiesz już zatem, że The Order: 1886 jest świetne pod względem graficznym, ale za to liniowe do bólu. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli twórcy przyjęli konwencję gry z elementami interaktywnego filmu, to krótki czas rozgrywki wypełni przynajmniej zaskakującą fabułą. Niestety okazuje się, że Ready At Dawn udało się tego dokonać połowicznie. Historia opowiedziana w grze pokazuje losy Zakonu, mocno wzorowanego na Rycerzach Okrągłego Stołu. Główny bohater, czyli Sir Galahad jest właśnie takim rycerzem, który męstwo, sprawiedliwość i służbę jej królewskiej wysokości, stawia na piedestale. Głównym zadaniem rycerzy jest walka z lykanami, którzy atakują miejscowych. Lykanie to z kolei ludzie zmieniający się w potwory, jak wilkołaki. Przy okazji mamy jeszcze jedną stronę konfliktu, a mianowicie rebeliantów. Galahad musi więc nie tylko radzić sobie ze stworami, ale również z nieposłusznym ludem. W międzyczasie rycerz wpada na trop spisku prowadzonego na międzynarodową skalę. O szczegółach nie będę pisał, ale warto podkreślić, że przewidzenie dalszej historii nie wymaga doktoratu. Mam więc mieszane uczucia co do linii fabularnej. Z jednej strony na początku robi się ciekawie, ale później scenarzyści idą przetartymi już przez wiele gier i filmów ścieżkami.
Podobnie jak fabułę, należałoby ocenić samą rozgrywkę w The Order: 1886. Nie da się tutaj znaleźć żadnych nowatorskich rozwiązań. Mamy więc system osłon, sporo scenek z QTE i wyraźny podział na momenty akcji i fabularne. Choć jako całość, wszystko dobrze się łączy i przechodzi niezwykle płynnie, dzięki czemu The Order: 1886 zyskuje dodatkowy plus. [gallery columns="4" ids="18711,18710,18709,18708,18707,18706,5574,6283"] Drażni natomiast liczba mniejszych jak i większych błędów. Do tych pierwszych należy zaliczyć walki z lykanami, które są bardzo schematyczne. Stwory chowają się na skrzyniach, czy za nimi i nagle atakują z rozpędu. Zadaniem gracza jest wykonanie szybkiego uniku, a następnie wpakowanie w lykana jak najwięcej ołowiu. Tak w kółko, aż potwór nie padnie. Zawsze lykanie atakują w ten sam sposób i taktyka na niego jest zawsze taka sama. Do drobnych błędów można zaliczyć wspomnianą na początku latarkę, a dokładnie to, że Sir Galahad trzymając ją w ręku, nie potrafi chować się za osłonami. Nietrudno sobie wyobrazić, jak potrafi to być irytujące, kiedy z naprzeciwka nacierają oponenci. W grze nie brakuje też scen skradankowych. Przeciwników można jednak zabić po cichu tylko na dwa sposoby: strzelając z kuszy oraz skradając się i wbijając ostrze w plecy. Mało? Trochę tak, ale na szczęście takich akcji w całej grze nie ma zbyt wiele.
The Order: 1886 trafia w mój gust, przynajmniej jeśli chodzi o koncepcję, bo niestety wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Mamy całkiem ciekawą historię, aczkolwiek przewidywalną, która dodatkowo jest spartolona kiepskim polskim dubbingiem. Nie brakuje też w grze sztucznych dialogów i kwestii, które w ogóle nie powinny padać z ust bohaterów, albo po prostu zostać wypowiedziane w inny sposób. Gra może się też wydawać za krótka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę jej cenę. Najgorsze jest jednak, że pozostawia ogromne poczucie niedosytu. A to, że jest ładna? Cóż, nie wszystkie gry kupuje się z rozumem. PLUSY:
Wizualny zawrót głowy
The Order: 1886 zachwyca już od pierwszych minut. Na początku przyglądam się postaciom, których twarze wyglądają prawie jak żywcem wyjęte z filmu. Rewelacyjna mimika twarzy, poruszające się gałki oczne, zmarszczki różnego formatu, pieprzyki czy blizny. To wszystko sprawia, że każdy bohater jest inny. Imponują również stroje. Nie tylko dlatego, że mają mnóstwo świetnych detali, ale sposób, w jaki poruszają się na wietrze tkaniny. Na oddzielny akapit zasługują bronie, bo widać, że twórcy dołożyli wszelkich starań, aby dopracować ten element. Każda giwera robi niesamowite wrażenie już w momencie, kiedy umiejscowiona jest na plecach bohatera. Ale prawdziwego opadu szczęki doznałem przy zbliżeniach. Są pewne etapy w The Order: 1886, gdzie można przyjrzeć się z bliska broni, którą będziemy niebawem używać. Można nią obracać, aby podziwiać szczegóły. Co interesujące, twórcy zapewniają, że każda broń została wykonana z materiałów, które były dostępne w tamtym okresie. Wychodzi więc na to, że karabin termitowy mógł wtedy powstać, ale widocznie nikt nie wpadł na taki pomysł. To naprawdę fajne, jak Ready At Dawn sprawia iluzję, że mamy do czynienia z realnymi wydarzeniami z XIX wieku. Warto przy tym zaznaczyć, że to niejedyny szczegół, który takie wrażenie sprawia. O tym jednak za chwilę. [gallery columns="4" ids="19041,19040,19039,19038,19036,18729,17566,17766"] Wiktoriański Londyn jeszcze nigdy nie został przedstawiony w grze tak sugestywnie i realistycznie. Podsycana lekką mgłą atmosfera na ulicach jest gęstsza od włosów Wodeckiego. Nieraz miałem wrażenie, że gdyby Sir Galahad potrafił rzucać kamieniami, te zawisłyby w powietrzu. Świetnie wyglądają też detale w pomieszczeniach, jak lampy, obrazy, czy różnego rodzaju komody i szafy. Co prawda niektóre miejsca są nieco puste, ale jak już znajdziemy takie z przepychem, robi się ciekawie. Zdziwiła mnie tylko jedna rzecz. Mianowicie nasz bohater nie odbija się w lustrach czy witrynach sklepowych i domowych oknach. Jeśli więc staniesz przed czymś takim, widzisz wszystko za Sir Galahadem, tylko nie jego. Naprawdę dziwne uczucie, będące zarazem sporym niedopatrzeniem twórców. Na pochwałę zasługuje natomiast płynność animacji. Nie zdarzały mi się chrupnięcia, nawet kiedy na ekranie działa się większa zadyma z imponującymi wybuchami na przedzie. Co więcej, w końcu udało się twórcom maksymalnie wygładzić krawędzie tekstur, dzięki czemu grafika prezentuje się jeszcze bardziej realistycznie. To całkiem nowy poziom. Dopiero jak zobaczycie The Order: 1886 i porównacie je chociażby z The Last of Us: Remastered, poczujecie ogromną różnicę. Widać, że The Order zostało zaprojektowane od podstaw z myślą o konsoli najnowszej generacji. Całości klimatu dopełnia świetnie zrealizowana muzyka, która została nagrana przez prawdziwą orkiestrę. Słychać, że za ten element gry odpowiadają profesjonaliści.
Czegoś tu brakuje
Wiesz już zatem, że The Order: 1886 jest świetne pod względem graficznym, ale za to liniowe do bólu. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli twórcy przyjęli konwencję gry z elementami interaktywnego filmu, to krótki czas rozgrywki wypełni przynajmniej zaskakującą fabułą. Niestety okazuje się, że Ready At Dawn udało się tego dokonać połowicznie. Historia opowiedziana w grze pokazuje losy Zakonu, mocno wzorowanego na Rycerzach Okrągłego Stołu. Główny bohater, czyli Sir Galahad jest właśnie takim rycerzem, który męstwo, sprawiedliwość i służbę jej królewskiej wysokości, stawia na piedestale. Głównym zadaniem rycerzy jest walka z lykanami, którzy atakują miejscowych. Lykanie to z kolei ludzie zmieniający się w potwory, jak wilkołaki. Przy okazji mamy jeszcze jedną stronę konfliktu, a mianowicie rebeliantów. Galahad musi więc nie tylko radzić sobie ze stworami, ale również z nieposłusznym ludem. W międzyczasie rycerz wpada na trop spisku prowadzonego na międzynarodową skalę. O szczegółach nie będę pisał, ale warto podkreślić, że przewidzenie dalszej historii nie wymaga doktoratu. Mam więc mieszane uczucia co do linii fabularnej. Z jednej strony na początku robi się ciekawie, ale później scenarzyści idą przetartymi już przez wiele gier i filmów ścieżkami.
The Order: 1886 - zwiastun:
Spore zastrzeżenia mam też do dialogów. Często wypadają sztucznie, a postacie wrzucają niepotrzebne wtręty na zasadzie: przesuń ten wóz, bo musimy dostać się na górę. Wychodzi wtedy na to, że Galahad jest idiotą, któremu trzeba tłumaczyć, że jak dotknie ognia, to się oparzy. Obłęd! Ponadto wiele kwestii wypowiadanych przez aktorów jest bardzo sztucznie, brakuje w nich emocji i życia. To już jednak w pełni zasługa polskiego dubbingu. Dodatkowo zdarzają się błędy, gdzie w przerywnikach wypowiadane jest jedno zdanie dwa razy pod rząd. Z kolei w trakcie starć z przeciwnikami miałem wrażenie, że postacie cały czas powtarzają góra trzy kwestie: przeładowuję broń, strażnik wyeliminowany, strażnik zdjęty. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak bardzo jest to irytujące, kiedy Galahad i jego zwierzchnicy wypowiadają je za każdym razem, kiedy wróg padnie na glebę? Świetnie z kolei udało się Ready At Dawn wykreować intrygę, która sprawia wrażenie realnego, historycznego konfliktu - oczywiście abstrahując od wilkołaków i futurystycznych jak na tamte czasy broni. W grze znajduje się sporo fabularnych smaczków takich jak postać Nikola Tesli, który odgrywa istotną rolę głównego wątku. Drobną wzmiankę znajdziemy też o Thomasie Edisonie, a jedna z ciekawszych akcji w grze rozgrywa się na Zeppelinie, czyli pierwszym statku powietrznym. W tle przeplata się również historia Kuby Rozpruwacza, który terroryzował mieszkańców Whitechapel w Londynie. A to właśnie tam rozgrywa się większa część The Order: 1886. Niestety, jak już wspominałem na początku, w produkcji Ready At Dawn wiele wątków zostało dopiero rozpoczętych i z pewnością po przejściu gry będziecie czuć mocny niedosyt. Na dobrą sprawę, możne tę grę potraktować jako wstęp do większej historii, tylko że cena za ten wstęp jest stanowczo za wysoka.Gameplay się nie wyróżnia
Podobnie jak fabułę, należałoby ocenić samą rozgrywkę w The Order: 1886. Nie da się tutaj znaleźć żadnych nowatorskich rozwiązań. Mamy więc system osłon, sporo scenek z QTE i wyraźny podział na momenty akcji i fabularne. Choć jako całość, wszystko dobrze się łączy i przechodzi niezwykle płynnie, dzięki czemu The Order: 1886 zyskuje dodatkowy plus. [gallery columns="4" ids="18711,18710,18709,18708,18707,18706,5574,6283"] Drażni natomiast liczba mniejszych jak i większych błędów. Do tych pierwszych należy zaliczyć walki z lykanami, które są bardzo schematyczne. Stwory chowają się na skrzyniach, czy za nimi i nagle atakują z rozpędu. Zadaniem gracza jest wykonanie szybkiego uniku, a następnie wpakowanie w lykana jak najwięcej ołowiu. Tak w kółko, aż potwór nie padnie. Zawsze lykanie atakują w ten sam sposób i taktyka na niego jest zawsze taka sama. Do drobnych błędów można zaliczyć wspomnianą na początku latarkę, a dokładnie to, że Sir Galahad trzymając ją w ręku, nie potrafi chować się za osłonami. Nietrudno sobie wyobrazić, jak potrafi to być irytujące, kiedy z naprzeciwka nacierają oponenci. W grze nie brakuje też scen skradankowych. Przeciwników można jednak zabić po cichu tylko na dwa sposoby: strzelając z kuszy oraz skradając się i wbijając ostrze w plecy. Mało? Trochę tak, ale na szczęście takich akcji w całej grze nie ma zbyt wiele.
Krótko i na temat?
The Order: 1886 trafia w mój gust, przynajmniej jeśli chodzi o koncepcję, bo niestety wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Mamy całkiem ciekawą historię, aczkolwiek przewidywalną, która dodatkowo jest spartolona kiepskim polskim dubbingiem. Nie brakuje też w grze sztucznych dialogów i kwestii, które w ogóle nie powinny padać z ust bohaterów, albo po prostu zostać wypowiedziane w inny sposób. Gra może się też wydawać za krótka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę jej cenę. Najgorsze jest jednak, że pozostawia ogromne poczucie niedosytu. A to, że jest ładna? Cóż, nie wszystkie gry kupuje się z rozumem. PLUSY:
- imponująca i spójnie zaprojektowana grafika
- kilka historycznych nawiązań
- płynne przejścia pomiędzy rozgrywką a scenami przerywnikowymi
- fabuła, która szybko staje się przewidywalna
- polski dubbing na średnim poziomie
- walki z lykanami mogłoby być bardziej rozbudowane
- sporo niedopowiedzianych wątków w fabule
- mimo wszystko za krótka