Od trzech lat nie kupuję gier na premierę. Oto 4 główne powody
Za długo siedzę w tej branży, żeby dać się nabrać na tanie chwyty producentów i wydawców. Żałuję tylko, że zmądrzałem tak późno.
Jest kilka przysłów związanych z pieniędzmi i oszczędzaniem, pod którymi podpisuję się obiema rękoma i nogami. “Kiedy mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, z pewnością ma się na myśli pieniądze innych” oraz że “człowiek biedny ceni sobie każdą złotówkę, bogaty każdy grosz”. Ja nie jestem ani biedny ani bogaty, a jednak cenię sobie każdy grosz. Z tego powodu, parafrazując inne przysłowie, każdą grę oglądam dokładnie ze wszystkich stron.
Pomyślicie sobie, że jestem sknerą – nie będę z tym polemizował. Natomiast oszczędności nauczyli mnie sami producenci i wydawcy gier, pewnie nieświadomie i wbrew swoim interesom. Jestem im jednak za to bardzo wdzięczny.
Nie kupuję gier na premierę, bo te po prostu są drogie. To pierwszy powód. Często cena przekracza 250 zł, a w przypadku konsol najnowszej generacji, mówimy już o kwotach powyżej 350 zł. Są oczywiście gry tańsze, ale skupmy się póki co na głównym nurcie AAA. W powyższej kwocie debiutowało NBA 2K11, Assassin’s Creed: Valhalla czy Demon’s Souls. Nie chcę nikomu zaglądać do portfela, ale znam lepsze sposoby na spożytkowanie 350 zł, tym bardziej że…
Nie kupuję gier na premierę, bo za szybko tanieją. Jaki jest sens kupować produkcję w momencie debiutu, skoro już po kilku tygodniach, cena potrafi spaść o kilkadziesiąt procent? A po roku nawet o połowę. Niech za przykład posłuży FIFA 21, która debiutowała we wrześniu w cenie ponad 230 zł (wersja na konsole poprzedniej generacji). Już po dwóch miesiącach można ją było kupić za 160 zł, a obecnie nawet za niecałe 100 zł. Jak nietrudno policzyć, cena spadła o ponad połowę w zaledwie pięć miesięcy. Assassin’s Cred Valhalla potaniało średnio 40 zł w zależności od platformy. Osławiony Cyberpunk 2077 zaliczył pik z 239 zł na 160 zł w dwa miesiące. Może ten ostatni najlepszym przykładem nie jest, bo jego niska cena bierze się z tego, że po prostu ma masę błędów. Natomiast dochodzimy dzięki temu do kolejnej kwestii.
Nie kupuję gier na premierę, bo są one zbyt zabugowane. Wiele produkcji sporo traci na tym, że są niedopracowane. Nie ma tutaj sensu wymieniać, o które gry chodzi, bo zapewne każdy z was pomyśli teraz o innym tytule. Dość powiedzieć, że nie mam zamiaru psuć sobie dobrego odbioru gry, przez niedziałające save’y, kiepską optymalizację, czy w końcu bugi uniemożliwiające ukończenie misji. Mam stanowczo dosyć takich wersji gier i to w cenie przekraczającej 250 zł!
Nie kupuję gier, bo po prostu mam ich za dużo. Żyjemy obecnie w naprawdę ciekawych czasach dla graczy. Branża mocno się rozwija, producenci wypluwają kolejne gry jak chińskie zabawki z taśmy produkcyjnej w Hongkongu. Nie muszę skupiać się na premierach, skoro dookoła jest cała masa świetnych produkcji. Tym bardziej, że do wielu z nich mam dostęp dzięki abonamentowi Game Pass i PS Plus, a jeszcze ostatnio Sony dorzuciło dla posiadaczy PS5 możliwość odpalenia w ramach „plusa” klasyków z PS4. Już te trzy usługi razem powodują, że nie sposób się nudzić. W moim przypadku próba ogrania chociażby połowy co ciekawszych gier ze wspomnianych bibliotek, kończy się równie karkołomnie jak chęć obejrzenia co lepszych seriali na Netflixie. Tak się nie da. Musiałbym nie pracować i nie robić nic innego niż tylko grać.
A ja bardzo cenię sobie swój czas i pieniądze. Jednocześnie dziękuję producentom i wydawcom szybkiego uleczenia mnie z choroby “muszę mieć tę grę na premierę jako pierwszy”. Dzięki nim do moich ulubionych przysłów mogę dopisać jeszcze jedno – „mądry gracz po premierze”. Póki co nie mam zbyt wielu argumentów, aby ową parafrazę z mojej listy wykreślić. Chyba że w końcu któryś z producentów przekona mnie, że warto postąpić inaczej – do czego gorąco zachęcam w imieniu swoim i reszty graczy.