Muszę zmienić coś w swoim życiu, bo tonę w let’s play’ach i poradnikach do gier
Ostatnie lata mojego życia znacząco zmieniły we mnie to, jak postrzegam gry wideo i jaką pełnią one role w otaczającym mnie świecie. Obiektywnie muszę stwierdzić, że tragicznie się rozleniwiłem, choć mam ku temu kilka powodów. Na ratunek, ale i jednocześnie w formie krucjaty, przychodzą do mnie let’s play’e oraz poradniki.
Gram w starocie, bo na nowe gry nie mam już czasu
Gdybym miał wymienić gry wideo, którym poświęcam ostatnio najwięcej czasu, to z pewnością w tej krótkiej wyliczance znalazłby się Minecraft, The Binding of Isaac: Afterbirth+ oraz Beat Saber. Ani nie są to nowości, ani tytuły z przeskomplikowaną fabułą.
Bardziej nazwałbym je “zabijaczami czasu”, które jednak pozwalają w pewien sposób zaspokajać moje gamingowe potrzeby. Począwszy od Minecrafta – kreatywność i materializacja moich pomysłów, przez podbudowanie swojego ego przy zbieraniu ostatnich osiągnięć z Isaaca, po aktywność ruchową, która przy moim osiadłym trybie życia jest niezwykle potrzebna.
Co warto wspomnieć, i produkcja Mojangu, i Isaac to gry, które wymagają poświęcenia dziesiątek lub nawet setek godzin przy poradnikach. Kilka lat temu, gdy kończyłem szkołę średnią lub nawet wcześniej, miałem zdecydowanie więcej czasu, by tonąć w tutorialach do gier.
Po dziś dzień świetnie się bawię w wymienionych produkcjach, a te nowe niekoniecznie mnie do siebie zachęcają, ponieważ musiałbym po prostu poświęcić kolejne miliony lat na nauczenie się ich. Wolę w takim razie siedzieć przy poradnikach do moich ulubionych tytułów, bo wiem, że po takim czasie raczej ich nie porzucę.
Serial? Film? Nie, wolę let’s play
Śmiało można mnie nazwać popkulturowym freakiem. Kocham najróżniejsze uniwersa z komiksów, gier, filmów i seriali, a nawet staram się być z większością tych rzeczy na bieżąco. Świat nie jest idealny, a doba trwa jedynie 24 godziny. W związku z tym naturalnie przyszło mi zrobić nieświadome przetasowanie priorytetów wśród źródeł rozgrywki i… wygrały let’s playe. To taka pośrednia forma między filmem/serialem a samodzielnym graniem w gry.
I kurczę, ciężko mi nie odnieść wrażenia, że to taka samonapędzająca się kula śnieżna. Nie zliczę seriali, które na przestrzeni ostatnich miesięcy rozpocząłem, by potem tragicznie spoczęły na przeogromnej kupce wstydu. Jest ich i tak nieproporcjonalnie mniej względem tego, ile serii let’s play skończyłem oglądać z najróżniejszych gier. Nie ukrywam, ta myśl właśnie skłoniła mnie do głębokiej refleksji nad samym sobą.
Przykra prawda o zawodzie dziennikarza gamingowego
Powiem Wam, Drodzy Czytelnicy, że zanim zacząłem pracę na pełen etat jako dziennikarz gamingowy, moje wyobrażenie o tym zawodzie było zupełnie inne. Sądziłem, że taki ktoś ma masę czasu na ogrywanie gier do recenzji oraz prywatnie w ukochane produkcje. Niestety, w rzeczywistości tak kompletnie nie jest.
Wydawcy często praktykują udostępnianie kluczy redakcjom na bardzo krótko przed oficjalną premierą ich debiutanckiego tytułu. Zwykle zmusza to recenzentów może nie tyle do speedrunowania danej gry, ale do zaniedbywania innych sfer życia prywatnego. Zdarzało mi się w przeszłości podczas recenzowania danego tytułu np. mniej czasu poświęcać na sen lub zamawiać jedzenie z dostawą do domu, by nie spędzać w kuchni dodatkowej godziny na gotowaniu.
Wiadomo, nie zawsze tak to wygląda u każdego, ale w przypadku mojej osoby i dodatkowych obowiązków, w postaci np. studiów zaocznych na kierunku Game Design, jest po prostu czasem diabelnie ciężko mieć dopięte wszystko na ostatni guzik.
Inna kwestia to po prostu bycie na bieżąco ze wszelkimi obecnymi premierami gier, które w nadchodzących dniach/tygodniach będą bardzo medialne. Jak wspomniałem wcześniej, dziennikarz growy niekoniecznie musi mieć czas na ogrywanie każdego bieżącego tytułu lub zwyczajnie chęci, by angażować się w kolejną ciężką grę. A bądźmy szczerzy, ale zwykle ostatnie hity to tasiemce pokroju Elden Ringa.
Let’s play’e – moje koło ratunkowe z paczką chipsów i coli
I to właśnie w takich sytuacjach ratują mnie let’s play’e, ponieważ przy ich oglądaniu ani nie czuję się jak widz, ani jak gracz. Prędzej jak ich nieślubne dziecko, które jednocześnie jest w stanie się dobrze bawić, zapoznawać się z daną grą, a nawet analizować ją pod kątem zaprojektowania wszelkich elementów. Jako osoba “stojąca z boku” mam więcej siły na ciągłą obserwację, co w zawodzie dziennikarza i mam nadzieję przyszłego twórcy gier, jest niezwykle ważne.
Obawiam się jedynie, że to moje rozleniwienie let’s play’ami, bo inaczej tego nazwać nie mogę, zacznie się odbijać na reszcie codziennych aspektów życia. Dziś oglądam, jak ktoś gra w gry, a jutro zamiast ugotowania obiadu będę oglądał Makłowicza.