Gdy o gry trzeba było walczyć, czyli smutne/ciężkie realia przełomu wieków
Narzekasz na słabą ofertę z PS Plusa? W promocjach na Steamie nie ma nic ciekawego? W Twoim ulubionym sklepie z grami wciąż brakuje upragnionego hitu? Może jednak warto ochłonąć, zreflektować się i docenić dobrodziejstwa cyfrowej dystrybucji oraz rozwiniętego rynku gier wideo? Dwadzieścia lat temu bezproblemowe ściąganie legalnych gier z internetu można było wsadzić między bajki Lema, zaś kupno oryginalnej kopii nowego Final Fantasy porządnie nadszarpnęłoby domowy budżet. Nasza ulubiona branża nie zawsze była tak otwarta na potrzeby graczy, jak dzisiaj. Na przestrzeni lat zmieniło się prawie wszystko – od samych gier, przez proces ich kupna, aż po nastawienie coraz bardziej wymagających fanów wirtualnej rozrywki.
Niedoceniony komfort
Gdy patrzę na współczesną branżę gier wideo stwierdzam jedno – nigdy nie było tak dobrze, jak teraz. Abstrahując oczywiście od jakości niektórych produkcji czy w gruncie rzecz znienawidzonego przez nas DLC, odpowiednio z łatkami usprawniającymi niektóre tytuły lub z płatnym dodatkami, sama zabawa z grami wideo jest bardzo prosta. Posiadając nawet średniej prędkości łącze internetowe, możemy w parę chwil zakupić online kod z grą i mieć ją w krótkim czasie na dysku swojego komputera lub konsoli. Taki Steam jest dla mnie jak sklep z łakociami – spomiędzy dziesiątek tysięcy tytułów zawszę znajdę coś dla siebie. Magia. Platforma Valve to wierzchołek góry lodowej, pod którym znajdują się też inne równie ciekawe miejsca. Origin od Electronic Arts, Uplay Ubisoftu czy Humble Bundle, które pozwala na zakup pakietów nie tylko gier, ale i filmów, e-booków czy muzyki, rozpieszczają graczy komputerowych na każdym kroku. Nawet konsolowcy nie mają na co narzekać. Płatne abonamenty pokroju PS Plus, Games with Gold czy Xbox Game Pass, który w czasie trwania subskrypcji umożliwia dostęp do ponad stu gier z Xbox’a 360 oraz Xbox’a One, wprowadziły nieoceniony komfort, bez którego dzisiaj te urządzenia wiele by straciły.
Niestety o takiej samej wygodzie gracze urodzeni w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia mogli tylko pomarzyć. Sam zaliczam się do tej drugiej grupy i gdy wspominam lata wczesnej młodości, mam przed oczami obraz szarej, post prl-owskiej rzeczywistości, do bólu przeciętnej, ze swoimi problemami i nadziejami na przyszłość. Mimo wychowywania się w czasach kiczu i boom’u na zachodni styl życia, wspominam ten okres ze sporą nostalgią. Oczywiście ze względu na gry wideo, które wciąż były hobby skierowanym do największych hardkorowców, potrafiących przechodzić jRPG-i po niemiecku, grać całe dnie na konsoli bez memorek, studiować ściany tekstów z solucjami w najpopularniejszych periodykach na rynku, czy w końcu polować na upragnione tytuły, o które nie było łatwo…
Specjały z Dalekiego Wschodu
Jak gremium millenialsów urodzonych we wczesnych latach 90. XX wieku, moje pierwsze początki z elektroniczną rozrywką zaczęły się na Pegasusie dystrybuowanym przez firmę BobMark. Szalenie popularny wówczas klon NES-a dawał masę radości za sprawą pomysłowych 8-bitowych gier o niezliczonej ilości i wariancjach. Oczywiście niekontrolowany rynek szybko wchłonął masę kopii, autorskich składanek 99999 in 1 czy bootlegów i… mało kto tym się przejmował. Liczyły się w końcu gry.
O ile wraz z pojawieniem się „oryginalnego” Pegasusa można było dokupić do niego pudełkowe wydania produkcji od Codemasters ze słynną „Złotą Piątką” na czele, tak na tej konsoli królowały kolorowe kartridże z Dalekiego Wschodu. Dostać je można było tylko na straganach. Pozyskiwanie gier na Pegasusa do dziś wspominam z niemałą ekscytacją, w końcu były to małe wyprawy po nieznane gry. Kilkanaście lat temu targowiska tętniły życiem i miały swój niepowtarzalny klimat. W dźwiękach wątpliwej jakości muzyki disco polo, handlarzy różnymi różnościami, którzy potrafili sprzedawać zarówno samogon, jak i zabawki z Kinder Niespodzianek, błądziło się oczyma po kolejnych stanowiskach, szukając chińskich różności, gdzie wśród latarek, baterii, radio budzików czy spławików do wędek można było trafić na charakterystyczne kartridże, zazwyczaj w kolorze żółtym.
O zawartości takiego kawałka plastiku dowiadywało się od sprzedawcy, który w dwóch – trzech zdaniach opisywał daną grę, często rekomendując ją jako niezwykle chodliwą i wartą kupna, aby nie obejść się smakiem. W końcu najlepszym atrybutem reklamy jest skuteczna perswazja. Kartridże posiadały naturalnie naklejki z obrazkami, jednak graficy prawdopodobnie płakali (ze śmiechu), gdy je tworzyli. Wybierając daną grę nie można było być pewnym, że grafika odpowiada zawartości tego nośnika. I tak, gdy kiedyś wybrałem tajemniczy zielony kartridż z prostym napisem Disneyland na tle zamku (bynajmniej nie Disneya), po włączeniu konsoli nie zobaczyłem Kaczora Donalda, Myszki Mickey i reszty spółki, tylko karła bez szyi z wodogłowiem, w dodatku z irytującą czapką z wiatraczkiem, który strzelał z pistoletu do klaunów, o równie poważnym wyglądzie. Jeszcze bardziej bolał mnie zakup kartridża z fajnym, stylizowanym na lata 80. napisem Batman, gdzie w tle, oprócz mrocznego rycerza widniał również Superman i Wonder Woman. Zapowiadało się obiecująco. Po odpaleniu początkowo wszystko było w porządku, wybierało się kiepsko stylizowanego bohatera i ruszało do akcji. Szybko jednak ekscytacja przerodziła się w szum pytań rodzących się w mojej głowie. Bowiem scenerią nie było Gotham, a… dom, olbrzymi w dodatku. Tak naprawdę dopiero po latach dowiedziałem się, że był to zwykły bootleg Monster in Pocket od Konami, tyle że zamiast właściwego grze Draculi i Frankensteina, znajdowali się tam Batman i Robin, wyglądający zresztą tak samo. Stąd więc zamiast tłuc przestępców na obskurnych ulicach, biłem potwory w zlewie czy wspinałem się po siatce ogrodzeniowej. I wiecie co? Wcale mi to nie przeszkadzało.
Takich przykładów można by mnożyć w nieskończoność. Mimo kupowania przysłowiowego kota w worku, było w tym sporo uroku. Czasem można było trafić naprawdę dobre gry, jak Jurassic Park, Eliminator Boat Duel czy RoboCop. Nawet, jeśli nabyty tytuł nam nie podpasował, istniała u sprzedawcy opcja kilkuzłotowej dopłaty i wymiany na inny. I tak w kółko… Oprócz „Złotej Piątki” lub „Złotej Czwórki”, był jeszcze jeden kartridż, którego się po prostu nie wymieniało. Oczywiście mowa o niezwykle cennym, ze względu na zawartość, 168 in 1, gdzie znajdowały się perełki takie jak Contra, Baloon Fight, Popeye, Donkey Kong czy mój ulubiony Field Combat. Kartridż ten był swoistym niezbędnikiem każdego posiadacza Pegasusa i starczył na wiele godzin świetnej zabawy. Skąd brały się tajemnicze nazwy składanek w stylu 99999 w 1? Z praktykowanego wówczas dodawania do takich kartridżów wielu różnych wersji tej samej gry, gdzie zmieniały się kolory czy ilość żyć. Przez pryzmat dziecka robiło to spore wrażenie, mimo że jawnie ktoś nas robił w balona!
Nowa jakość, stare problemy, czyli debiut PSX-a!
Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się o istnieniu pierwszego PlayStation. Przesiadka z 8-bitowych gier na sprzęt najnowszej generacji, generujący grafikę 3D, była szokująca. Ówczesny brak doświadczenia z takimi produkcjami tworzył w mojej głowie ultra realistyczne obrazy i chęć poznawania tego nowego świata. Choć sam nie posiadałem PSX-a, mój kolega miał to szczęście i w sumie to dzięki niemu miałem po raz pierwszy styczność z konsolą przez duże K.
Prawda jest taka, że w ówczesnym okresie nie każdy mógł sobie pozwolić na taką zabawkę. W 1996 roku premierowa cena PlayStation w kraju nad Wisłą oscylowała w granicach 1599 zł, przy czym uwzględniając ówczesną średnią płac na poziomie około 880 zł, była to duża suma. Cholernie duża. Gdy już uzbierało się na nowy sprzęt, zostawała jeszcze inna kwestia – gry. I tu był pies pogrzebany, jeśli chciało się mieć czyste sumienie i kupować oryginały. Podobnie jak konsole, tak i gry były sprowadzane do Polski przez prywatne firmy z Niemiec. Nie istniała bowiem oficjalna dystrybucja, stąd i ceny były odpowiednio wygórowane. Przeciętnie za nowości na PlayStation płaciło się nieco ponad 200 zł, czyli około ¼ pensji! Oczywiście z kolejnymi latami sytuacja się poprawiała. Przeciętny Kowalski mógł z mniejszym żalem wydać ciężko zarobione pieniądze, rozwinął się również rynek wtórny, stąd można było polować na „używki”. W latach 90. jednak zakup oryginalnej gry traktowałem trochę jak ekstrawagancję. Zresztą wspomniany kolega, dla anonimowości nazwijmy go Marcin, nie miał ani jednego charakterystycznego pudełka CD z logiem PlayStation! Nawet jeśli chciał sobie coś kupić, trzeba było jeździć po cały mieście, gdzie było raptem kilka miejsc z takimi specjałami, a wybór był przeważnie mocno ograniczony. Opłacalność, a w zasadzie jej brak, skutkowała przerobieniem konsoli. Zbawienna była architektura PSX oraz sam nośnik, pozwalający na swobodne nagrywanie gier. Oczywiście nie na własną rękę…
Komputer w drugiej połowie lat 90. wciąż był dobrem luksusowym, nie wspominając już o internecie, którego prędkość liczyło się w setkach kilobitów/sekundę. Ściągnięcie gry mieszczącej się na jednym CD było nieznośnie długim procesem, nie mówiąc już o tytułach wydawanych na kilku kompaktach. Marcin, a w zasadzie jego starsi bracia, znali się z osiedlowym „magikiem” który nagrywał kopie wszelkich ciekawych kąsków na ten sprzęt. W zasadzie trudno mi do tej pory określić, która gra zrobiła na mnie największe wrażenie. Grand Theft Auto 1 i 2 zachwycało otwartością świata, frajdą z kradzieży aut i robienia zadym na ulicach. Hercules posiadał śliczną oprawę 2,5 D i fantastyczną ścieżkę audio, którą do dzisiaj miło wspominam. Fighting Force czy Loaded pokazały mi, jak wygląda współpraca w grze, choć na dobrą sprawę więcej był tam chaosu niż przemyślanych akcji. W Crocu zakochałem się z miejsca, a zbieranie diamentów wciągało na maksa. No i ta urokliwa grafika 3D! Jeszcze większy opad szczeny zaliczyłem przy Metal Gear Solid, który w tamtych latach mnie przerastał, ale za to z chęcią wspierałem Marcina w pokonywaniu kolejnych korytarzy i eliminowaniu żołnierzy. Nuclear Strike pozwalał zasiąść za sterami słynnego Apache’a i równać z ziemią domy i wrogie jednostki, a Lego Racer… już sam koncept gry przykuwał do ekranu! W końcu kto nie lubił Lego?! W te, oraz całą masę innych gier mogliśmy zagrać dzięki piractwu, które w tamtym okresie było na porządku dziennym. Śmiem twierdzić, że w niemalże każdym domu znajdował się przerobiony „szarak” i mało kto się tym przejmował. Najważniejsze były emocje i niezapomniane chwile z tą kultową konsolą.
Niesprecyzowane prawo odnośnie tej niszowej zajawki, jaką były wtedy gry wideo, dawało dużą swobodę na handel piratami. Oprócz osiedlowych „magików” świetnie prosperowali też sprzedawcy na targowiskach, którzy oprócz wypalanych kompaktów na PSX’a, oferowali wiele gier na komputery osobiste…
Informatyk – handlarz i ruskie tłoki
Jak pewnie wielu z Was, swój pierwszy komputer otrzymałem na I Komunię świętą, podobno za wszystkie zebrane pieniądze z tej okazji, podobno do nauki. Jak wiadomo pecet służył głównie do gier, a te, we wczesnych latach dwutysięcznych, wciąż kosztowały swoje. Moim pierwszym „oryginałem”, kupionym sporo później po dostaniu komputera, był Heroes of Might and Magic III: Shadow of Death, gra-legenda, której przedstawiać nie muszę. Niestety gdzieś przepadł i wciąż majaczy mi w głowie jako zaginiony, bezcenny Grall, który w mojej obecnej kolekcji gier błyszczałby, niczym dzieło sztuki z Luwru. Niestety, powszechne wciąż było korzystanie z pirackich kopii gier, w zbliżonym stopniu, co na konsoli Sony. Przy dopiero rozwijającym się internecie w Polsce, wciąż trzeba było liczyć na szarą strefę, która nie raz potrafiła zadziwić.
Stąd też początek swojej przygody z PC rozpocząłem od nieoryginalnych gier. Informatyk, swoją drogą znajomy mojego ojca, przy dostarczeniu całego zestawu komputerowego zainstalował dwa tytuły z „własnego” źródła – Airfix Dogfighter oraz SnoCross Championship Extreme. Airfix Dogfighter do dzisiaj jest jedną z moich ulubionych gier, mimo że czas odbił piętno na oprawie graficznej. Wyścigi skuterów zaś oferowały ciekawy edytor tras, a sam model jazdy, jak na tamte czasy, dawał radę. Początek z grami pecetowymi nie był więc imponujący, ale… szybko mogłem to naprawić. Wspomniany informatyk bowiem sprzedawał gry, całą masę, wypalając je na czystych Verbatimach. Przy odbiorze sprzętu otrzymałem pokaźną listę z cennikiem poszczególnych produkcji, gdzie można było dostać zarówno gry sprzed 5-6 lat, jak i nowości pokroju Grand Theft Auto 3 czy Need for Speed: Porsche! Oprócz gier na liście znajdowały się programy, wszelakie encyklopedie, słowniki, atlasy, a nawet systemy operacyjne Windows!
Innym źródłem tanich gier komputerowych były wspomniane wyżej targowiska, które podobnie jak przy Pegasusie czy PlayStation, pozwalały przy odrobinie szczęścia zaopatrzyć się w wymarzony tytuł. Można było bez problemu znaleźć handlarzy, którzy niczym znajomy informatyk, bezwstydnie oferowali wypalane gry po około 10 zł za sztukę. O ile przy Pegasusie mogliśmy przynajmniej spojrzeć na podglądową nalepkę na kartridżu, tak na płycie widniał tylko nabazgrany markerem napis. Jest ryzyko, jest zabawa. Prym wiedli jednak przybysze ze wschodu, którzy profesjonalnie podchodzili do sprawy. Cena też była wyższa, bo oscylowała w granicach 20-30 zł, a czasem nawet i więcej. Sprzedawali bowiem gry, tzw. „ruskie tłoki”, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak oryginały. Miały charakterystyczne plastikowe pudełka od CD, poligrafie, polskie opisy i co najważniejsze – nośnik był tłoczony, stąd i dane na nim zawarte były trwalsze. Przy bliższym zapoznaniu się z pierwszą lepszą produkcją można było jednak znaleźć szereg nieścisłości. Grafiki na okładce czy płytach różniły się od oryginalnych wydań. Były zazwyczaj tworzone chałupniczymi metodami, często odbiegając od charakterystyki gry. Ciekawie wypadały również opisy na pudełkach. Niby były w naszym ojczystym języku, ale pisane łamaną polszczyzną, jakby odpowiedzialny był za nie drugoklasista, wciąż uczący się podstaw gramatyki. Słyszałem również o autorskich dubbingach niektórych gier, jednak sam nie miałem z nimi styczności (na szczęście!). Chyba lepiej już było wchłaniać angielski, niż słuchać Rosjan na rauszu (wnioskując po opowieściach znajomych) próbujących govorit po polsku. Pomijając pewne umowności, w takie gry jak Crazy Taxi, Red Faction czy Star Wars Episode 1: Racer grało się wyśmienicie, a do tego portfel rodziców lżej znosił wydatki na takie „pierdoły”.
Patrząc na to wszystko z dzisiejszej perspektywy sentymentalnie uśmiecham się, doceniając jednak poziom, który osiągnęła nasza ulubiona branża. Bez wychodzenia z domu i szwendania się po mało urokliwych miejscach, gdzie nie zawsze znalazło się swój must have, mamy dostęp do tysięcy tytułów i to w cenach na każdą kieszeń. Paradoksalnie oryginalne gry potrafią kosztować dzisiaj kilka razy mniej, niż dawne piraty! Każdy, kto porusza się po Steamie widział nie raz produkcje po euro za sztukę, lub nawet taniej. Nie wspominam nawet o formule free to play, gdzie często możemy trafić na naprawdę ciekawe gry. Duże nowości AAA nie pochłaniają już jednej czwartej średniej krajowej i choć pod względem zarobków ciągle nie jest u nas kolorowo, to możemy sobie pozwolić na więcej. Nawet jeśli nie grzeje nas wydawanie 200+ na nową grę, istnieje duży rynek „używek”, gdzie zawsze znajdzie się coś interesującego i to za niewielkie pieniądze. Po prostu gracze nigdy nie mieli tak dobrze.