Od zera do boksera. Sylvester Stallone i amerykański sen Rocky’ego
Przełom lat 60. i 70. w Stanach Zjednoczonych nie był wbrew pozorom najradośniejszym okresem. Chyba że było się hipisem lub miało szczęście. To drugie spotkało naszego bohatera parę miesięcy przed 29. urodzinami.
Do tego czasu Michael Sylvester Gardenzio Stallone imał się różnych prac. Czyścił klatki lwów w ogrodzie zoologicznym w Central Parku, pracował też jako bileter w kinie, dorabiając przy tym na boku jako konik. Nielegalny proceder miał się skończyć, gdy próbował odsprzedać bilet… właścicielowi kina. Próbował swoich sił też w aktorstwie, choć rzadko dostawał sensowne propozycje. Jednym z niechlubnych pamiętnych tytułów jest choćby Przyjęcie u Kitty i Studa (znane w Polsce także pod tytułem Włoski ogier – co oczywiście nie jest przypadkowe), czyli softcore porno ze Stallonem w głównej roli. W 1970 roku zarobił za udział w tym filmie 200 dolarów. Dziś, po uwzględnieniu inflacji, wyniosłoby to 1370 dolarów – a więc ok. 6000 złotych.
Choć Stallone marzył o aktorstwie, reżyserzy niechętnie zatrudniali go do swoich produkcji. Problemem była przede wszystkim charakterystyczna fizjonomia późniejszej gwiazdy – efekt paraliżu części lewej połowy twarzy, który wywołało uszkodzenie nerwów podczas skomplikowanego porodu kleszczowego. Z tego wynikała również nieco bełkotliwa mowa. Stallone mimo to nie poddawał się i stale szukał okazji do pojawienia się na ekranie. Okazało się, że aby odnieść sukces, wystarczy przedstawić… własną historię, choć opisaną w niecodzienny sposób.
Bileter pisze scenariusz
Marzeniami trudno niestety się najeść czy wykarmić nimi bliskich. Przekonał się o tym pies Stallone’a, który niemal został sprzedany, gdy jego opiekun miał problemy z zapewnieniem mu jedzenia. Według innych źródeł pies rzeczywiście trafił na sprzedaż, a następnie został odkupiony za pieniądze otrzymane ze sprzedaży scenariusza do Rocky’ego. Dziś zapewne tylko sam aktor wie, jak było naprawdę – choć nie jest zbyt chętny, by wyjaśniać tę hollywoodzką legendę. Stallone pracował wtedy jako bileter i zarabiał 36 dolarów tygodniowo. Zaczął zresztą myśleć o rodzinie; w 1974 roku poślubił poznaną dzięki pracy w kinie Sashę Czack. Nawet z tego tylko względu los musiał się wreszcie odmienić.
Wspomniany już przełom przyszedł w 1975 roku. Stallone obejrzał wtedy walkę pomiędzy Muhammadem Ali i Chuckiem Wepnerem. Ali niemalże zmasakrował przeciwnika, choć pokonał go dopiero w 15. rundzie. Walka może i nie zostałaby zapamiętana do dziś, gdyby nie to, jakie wrażenie wywarła na Sylvestrze Stallone zawziętość Wepnera. Mimo że wyraźnie nie dorównywał dawnemu mistrzowi olimpijskiemu, nie poddał się niemal do samego końca. Tę determinację odziedziczy po nim filmowy Rocky Balboa.
Pierwszą wersję scenariusza o niezłomnym, choć niedocenianym bokserze, Stallone ukończył w trzy dni. Rolę pisał z myślą o samym sobie i to okazało się początkowo największym problemem. Nawet gdy poszczególne studia wyrażały zainteresowanie scenariuszem, żadne z nich nie widziało Stallone’a w głównej roli. Tymczasem to był jego główny warunek – Rocky’ego nie może zagrać nikt inny, tylko on sam.
Film na kredyt
Choć na koncie bankowym Stallone’a widniała wówczas “zawrotna” suma 106 dolarów, a w domu czekała ciężarna żona, aspirujący aktor stale odrzucał kolejne propozycje sprzedaży praw do scenariusza. Jedna z umów opiewała na sumę 350 tysięcy dolarów, lecz wiązała się z możliwością zatrudnienia w głównej roli innego aktora. Producenci Irwin Winkler i Robert Chartoff jako Rocky’ego wyobrażali sobie m.in. Roberta Redforda, Burta Reynoldsa, Jamesa Caana czy Ryana O’Neala. Na takie nazwiska pozwoliłby budżet w wysokości 2 mln dolarów, jaki zdecydowała się wyłożyć wytwórnia United Artists. Sylvester Stallone był jednak nieugięty – albo sam zagra Rocky’ego, albo studio może pożegnać się ze scenariuszem. Ostatecznie udało się wypracować kompromis, lecz wytwórnia, nie wierząc chyba w potencjał aktora, przeznaczyła na prace tylko milion. W efekcie gdy produkcja nieznacznie przekroczyła założoną sumę, producenci – jako osobiście odpowiedzialni za tytuł – musieli wziąć kredyty pod zastaw własnych domów.
Po latach z pewnością mogli stwierdzić, że było warto. Rocky okazał się ogromnym sukcesem. Zostańmy jednak jeszcze we wcześniejszych czasach; jak już wiadomo, wytwórnia nie wierzyła w powodzenie produkcji. Być może to z tego względu zdjęcia w mieście kręcono “po partyzancku”, bez jakichkolwiek pozwoleń. Cały miejski trening Rocky’ego powstał w zupełnie nieprzystosowanej do filmowania scenerii, z prawdziwymi ludźmi w charakterze nieświadomych niczego statystów. Efekt jest zaskakująco dobry – widz odnosi wrażenie, że postaci na ulicy obserwują z uwagą, jak niespełniony bokser wyrabia formę. W istocie jednak spojrzenia, jakie rzucali aktorowi, były wyrazem zaskoczenia, jako że nikt na ulicy nie rozumiał, co tak właściwie się dzieje. Nawet pamiętna scena, w której jeden ze sprzedawców rzuca Rocky’emu pomarańczę, była całkowicie zaimprowizowana – mężczyzna nie był statystą, a rzeczywistym handlarzem.
Niskobudżetowy minimalizm
Wiele momentów w filmie – wyglądających dziś na błędy lub niedociągnięcia – wywołał w istocie niski budżet produkcji. Najdroższym aspektem była tu charakteryzacja. Na planie stale brakowało statystów, przez co twórcy musieli improwizować, zmieniając sceny dosłownie w dniu planowanych zdjęć. Taka sytuacja miała miejsce choćby przy słynnej randce na lodowisku. Scena w oryginale miała być wypełniona statystami, planowano tu udział ok. 300 dodatkowych osób. Gdy jednak na planie pojawiła się zaledwie jedna, Stallone zdecydował się zagrać wyłącznie z Talią Shire (czyli filmową Adrian). To wyszło zresztą scenie na dobre; dziś jest uważana za jeden z ikonicznych momentów w historii kina, a jej minimalizm nieco paradoksalnie dodaje tu wyrazu.
Oszczędzano również na rekwizytach i kostiumach. Część ubrań, w tym skórzana kurtka i znana fedora Rocky’ego, pochodziły z lumpeksu w pobliżu planu zdjęciowego. Nie to jednak wywołało problem, a niektóre stroje bokserskie dostarczone na plan. Moment, w którym Rocky krytykuje otrzymany płaszcz bokserski, został dodany praktycznie na miejscu. Ekipa dysponowała wyłącznie takim kostiumem. Zamiast więc liczyć na to, że widzowie nie zwrócą uwagi na workowaty i wyraźnie za duży płaszcz, Stallone postanowił wytknąć jego wady przed kamerą. Wyszło idealnie – jakby dokładnie taki był zamiar twórców.
W drodze na szczyt
Cała historia brzmi może banalnie, a zarazem zbyt pięknie, by mogła okazać się prawdziwa, lecz to właśnie dzięki temu docenili ją widzowie na całym świecie. Oto mamy bowiem Rocky’ego Balboę, niewykształconego aspirującego boksera, który ma na tyle zdolności, że jest w stanie pokonać nawet najlepszych. Gdy do tego połączy siły z dawnym przeciwnikiem, a obecnie trenerem, Apollo Creedem (wzorowanym oczywiście na Muhammadzie Alim), droga na szczyt filadelfijskich schodów wydaje się już całkiem prosta. Zresztą to właśnie prostota urzekła widzów. Nie mamy tu porażających efektów specjalnych, perfekcyjnych scenerii, ani nawet bohatera nieskazitelnego od pierwszych do ostatnich minut. W całej historii widać jednak swoiste piękno, okraszone pewną dawką patosu, który w tym kontekście wydaje się dziwnie na miejscu.
Trudno się zresztą pozbyć wrażenia, że Sylvester Stallone opowiada tu własną historię. Choć jego życie przed Rockym nie było aż tak trudne jak przeszłość tytułowego bohatera, widać tu ogromne podobieństwo. Kluczowa może być sama determinacja, z jaką Stallone pokonywał kolejne przeszkody. Choć zarabiał na czyszczeniu klatek zwierząt, nigdy nie porzucił marzeń – i chciał je realizować na własnych warunkach. Może brzmi to nieco patetycznie, ale w moich oczach Rocky i Stallone stanowią jedność. Obaj jako czarny koń, na którego nikt nie stawiał, dołożyli najwyższych starań, by dopiąć swego – i nie poddali się do samego końca.
Od zera do… Oscara
Choć trudno się dziwić wytwórni, że nie wierzyła w sukces Rocky’ego, po premierze filmu okazało się w jak wielkim błędzie była. Już pierwsze seanse udowodniły wszystkim, jaka potęga drzemie w historii niedocenianego boksera. Ostateczne potwierdzenie przyszło wraz z nominacjami do Oscarów.
Rocky został ostatecznie pierwszym filmem sportowym, jaki otrzymał nagrodę Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Na 10 nominacji otrzymał 3 Oscary – dla najlepszego filmu i reżysera oraz za najlepszy montaż. Bez nagrody wrócił natomiast sam Sylvester Stallone, nominowany dwukrotnie – jako autor scenariusza oryginalnego, a także aktor pierwszoplanowy.
Mimo to film pomógł się wybić aktorowi. Na ekranie pokazał, że rzeczywiście nikt inny nie mógłby zagrać głównego bohatera. Ze swoją charakterystyczną urodą, niewyraźną mową, a przede wszystkim determinacją godną samego Rocky’ego, nadawał się tutaj idealnie. Jeden z krytyków określił go nawet – choć może nieco na wyrost – następnym Marlonem Brando. Mimo że Rocky otworzył aktorowi drzwi do kariery, ikoną na miarę Brando nie stał się nigdy. Z drugiej strony, nie da się ukryć że Sylvester Stallone znalazł niszę dla siebie; świetnie sprawdził się w rolach prawdziwych twardzieli, którzy nie boją się żadnego niebezpieczeństwa. To dlatego do dziś, gdy mówi się o aktorze, wiele osób ma przed oczami nieustraszonego Johna Rambo.
Do dziś Rocky jest uznawany za jeden z najbardziej inspirujących filmów w historii kinematografii. Niezależnie od wartości artystycznych produkcji to jedno trzeba mu przyznać – przemianę od zera do bohatera pokazuje doskonale. Mimo że film ma już 46 lat, warto go obejrzeć choćby z tego jednego powodu.