Recenzja The Last Guardian – przygodówka w starym stylu
Recenowana na: Polecamy!
Tworzona przez lata produkcja o przyjaźni małego chłopca z wielką bestią w końcu trafiła do czytników konsol. Czy warto było na nią tyle czekać?
Chyba wciąż do mnie nie dotarło, że zagrałem w grę-legendę, która na przestrzeni lat dorobiła się tylu samo fanów, co antyfanów. W przypadku tych pierwszych, największe znaczenie miał sam twórca The Last Guardian – Fumito Ueda, który za czasów PlayStation 2 pokazał swój wielki kunszt autorski. Był człowiekiem z wielką wizją artystyczną i stworzył gry, których zapomnieć po prostu się nie da – oczekiwania co do The Last Guardian były zatem ogromne. Druga część graczy swoje obawy odnośnie projektu wiązała z długim czasem tworzenia, spowodowanym pewnymi zawirowaniami kadrowymi w Team Ico, zmianą generacyjną konsol i szeregiem innych, mniej lub bardziej ważnych czynników. Mając w pamięci wiele nieudanych projektów innych zespołów deweloperskich, tworzonych przez horrendalnie długi czas, niepokój fanów japońskiego twórcy był więc jak najbardziej uzasadniony.
Przystępując do The Last Guardian byłem umiarkowanym optymistą, gdyż tak naprawdę nie wiedziałem, co mnie czeka. Udostępniane na przestrzeni lat materiały z gry niewiele o niej mówiły, były enigmatyczne i bardziej frapowały, niż wyjaśniały. Nawet ostatnie przedpremierowe gameplay’e, jak się szybko okazało, nie oddały nawet w połowie tej wyjątkowej głębi, która momentalnie mnie pochłonęła. The Last Guardian perfekcyjnie spełnił założenia swojego twórcy, który ponownie postawił na model ścisłej współpracy pomiędzy dwoma postaciami. Kooperacja w grach dawno nie sprawiała mi tyle przyjemności. Jest przemyślana i dobrze wyważona. Podobnie jest z narracją czy rozwojem wydarzeń. Nawet przerywnikowe filmy potrafią zachwycić. Wszystko w tej układance wydaje się na swoim miejscu, ale czy na pewno? Bardziej spostrzegawczy gracze zwrócą uwagę na kilka kwestii, które mogą rzutować na końcowej ocenie tej gry. Dla innych będą one nic nie znaczącymi błahostkami. Niemniej The Last Guardian to gra kompletnie inna, niż reszta tytułów Triple A, która zaskoczy was wielokrotnie. I w przeważającej większości będzie to zaskoczenie pozytywne.
Ostatni opiekun
Naszą przygodę rozpoczynamy w ogromnej zrujnowanej jaskini, będącej tak naprawdę niewielkim fragmentem majestatycznego, tajemniczego kompleksu, gdzie wcielamy się w kilkunastoletniego, bezimiennego chłopca. Budzi się on z długiego, głębokiego snu, jest zmęczony, zdezorientowany i niewiele pamięta. Na widok wielkiej bestii przykutej do podłoża grubym łańcuchem szybko musi jednak powrócić do rzeczywistości. To Trico – mityczne stworzenie, które na rycinach wyświetlanych w czasie ładowania gry wymieniany jest w jednym szeregu z Lwem Nemejskim, Gryfem czy Feniksem. Nasz towarzysz jest hybrydą kilku zwierząt – ma psi pysk, kocią zwinność i ptasie upierzenie oraz skrzydła. Jest jednak olbrzymi i z łatwością mógłby połknąć chłopca. Stwór, początkowo nieufny, warczy i odgania nas, lecz jak się okazuje, cierpi również z bólu przez wbite w ciało strzały. Po nakarmieniu go… beczkami, które miażdży na strzępki i wyjęciu kilku bełtów, Trico przekonuje się do małego bohatera. Stopniowo rodzi się między nimi więź, która podczas trwania gry będzie wielokrotnie poddawana próbie.
Trico to tak naprawdę główna atrakcja The Last Guardian. Wiele lat developingu było pod tym względem zbawienne, że Team Ico dopracował tego zwierza do wysokiego poziomu. Zaciera się przy nim granica, która w większości gier istnieje, gdy współgramy z jakimkolwiek NPC-kiem. Otóż Trico zachowuje się niezwykle naturalnie i to stwierdzenie nie jest wyolbrzymieniem. Zwierz w wolnych chwilach potrafi myć się, drapać, czy wydawać bliżej nieokreślone dźwięki. Gdy ruszymy się naszą postacią, on uważnie śledzi jej poczynania i rozgląda się, badając otoczenie. Podobnie jest chociażby z ptakami, które często przykuwają jego uwagę. Opierzone ciało Trico pozwala nam na swobodne wchodzenie na niego, co otwiera ogromne możliwości do eksploracji. Gdy chcemy dostać się w niedostępne miejsce, wydajemy polecenie Trico, a ten albo wskakuje tam z nami, gdy jest sposobność, lub staje na dwóch łapach otwierając nam drogę do dalszych lokacji.
Na początku rozgrywki może być trochę problemów z wydawaniem komend, gdyż gra dopiero po pewnym czasie podsuwa nam szczątkowe podpowiedzi. Niemniej gdy zrozumiemy mechanikę „działania” tego zwierza, początkowa frustracja szybko przerodzi się w satysfakcjonującą wędrówkę. Trico jest więc z jednej strony niezwykle pomocnym i odpowiedzialnym towarzyszem, ale z drugiej momentami zachowuje się jak szczeniak. Gdy po pewnej żmudnej drodze wyszliśmy na zewnątrz, Trico momentalnie dostrzegł płytką taflę wody, rzucając się w nią i energicznie tarzając przez kilka minut. Takie chwilowe oderwanie się od czegokolwiek. Mały smaczek, a cieszy.
Na dachu świata
Równie zjawiskowo wygląda sam świat, w którym jesteśmy zamknięci. To gigantyczna cytadela, zwana przez narratora „gniazdem”, z molochowymi wieżami sięgającymi nieba, które z czasem odwiedzimy. Tajemniczość tego miejsca przytłacza nas na każdym kroku. Czuć wręcz, że czas dawno się tutaj zatrzymał – wszystko jest mocno podniszczone i zapomniane. Całość odgrodzona jest od reszty cywilizacji wielkim, cylindrycznym masywem skalnym, z którego wyjście prowadzi tylko przez górę… Trico przez swoje rany jednak ma duże problemy z lataniem, stąd porusza się na czterech łapach. Jego gabaryty i potężna siła na szczęście sprawdzają się w tym fantastycznym świecie. W grze nie ma tak naprawdę miejsc nieosiągalnych, a Trico potrafi skakać na kilkadziesiąt metrów w przód i równie okazale na wyższe partie budynków.
W tym swoistym labiryncie znajduje się też wiele kolumn, które o dziwo w większości przypadków wytrzymują skoki naszego zwierza. Czasami jednak najzwyczajniej kruszą się, lub przechylają jak domino. Nigdy więc nie wiadomo, co się z nimi stanie, a to z pewnością spora zaleta The Last Guardian. Podobnie jest z drewnianymi kładkami, tudzież platformami, które trzeszczą i wyginają się. Są jak tykające bomby, które mogą eksplodować w każdej chwili. Ogólne zachowania otoczenia są niezwykle naturalne i autorom należy się pochwała za przyłożenie się do tej kwestii. Podobnie jak przy kapitalnym sposobie przemieszczania się Trico, który praktycznie nie wnika w tekstury a jego uszy potrafią się uginać w ciaśniejszych korytarzach. Team Ico nieco urozmaiciło lokacje Gniazda, stąd oprócz skakania po dachach i szukania optymalnej drogi, spędzimy sporo czasu w naturalnym środowisku. Ciekawie przedstawiają się miejsca z wodą, gdzie Trico potrafi nurkować w głębiny niedostępne dla małego bohatera. Również jego ciężar nie raz pozwoli rozwiązać pozornie proste zadanie.
Gniazdo to jednak nie tylko system korytarzy i ukrytych przejść. Naszpikowane jest dziesiątkami strażników, zwanych przez małego chłopca zbrojami. Nie są to jednak ludzie, a coś na wzór golemów, działających dzięki magii. Często są uzbrojeni w łuki lub piki i nijak nie możemy ich pokonać naszym małym bohaterem. Musimy unikać tych postaci jak ognia, ponieważ mogą nas złapać i zaprowadzić do jasnego portalu wyłaniającego się ze specjalnych drzwi. Wtedy trzeba będzie wczytać ostatni zapis. W starciu ze zbrojami możemy jedynie wyrywać się i uciekać do Trico, który w razie jakiegokolwiek zagrożenia wchodzi w, nazwijmy to, tryb bojowy. Jego oczy z czarnych zmieniają się na białe i rozpoczyna się prawdziwe pandemonium. Zwierz z łatwością miażdży swoich przeciwników, roztrzaskując ich o ściany czy rozszarpując zębami. Ogląda się to z wypiekami na twarzy i chce, aby trwało jak najdłużej. Wtedy też ujawnia się część prawdziwej natury Trico, o tyle fascynującej, co niebezpiecznej. Co warte podkreślenia, po każdej walce zwierz jeszcze przez jakiś czas uderza w szczątki rynsztunku strażników, jakby nie dowierzając, że już nie wstaną. Wtedy trzeba się na niego wspiąć i… pogłaskać, aby się uspokoił. Coś fantastycznego.
Strażnicy to nie jedyna przeszkoda, która stanie na naszej drodze do ucieczki. Cytadela została tak skonstruowana, że zawiera wiele specjalnych szklanych symboli w kształcie oka, których Trico po prostu się boi. Wtedy naszym zadaniem jest zniszczenie ich ręcznie, lub za pomocą specjalnej umiejętności Trico. Tak, zwierz ten, jak na swój mitologiczny rodowód, posiada coś specjalnego. Otóż przez pewne fragmenty gry dzierżymy specjalną tarczę, która emituje wiązki światła. Gdy nacelujemy nią w jakiś obiekt, z ogona Trico wystrzeliwuje potężna błyskawica! Oprócz niszczenia szklanych oczu, tarcza dobrze sprawdza się w walce ze zbrojami, lub po prostu jako narzędzie do burzenia ścian. Innymi elementami, które torują nam przejścia, są klatki z energią, które sterują Trico i wprowadzają go w tryb bojowy. Niestety, w tych przypadkach bestia obraca się przeciwko nam, a wtedy trzeba szybko uciekać…
Dzieło idealne?
W całej serii ciekawych i oryginalnych rozwiązań, które tworzą trzon gry, jest kilka kwestii, których przemilczeć się po prostu nie da. O ile The Last Guardian, jako emocjonalna wycieczka po gargantuicznej cytadeli, jest grą bardzo dobrą, tak cierpi na deweloperskie niedoróbki, które dla wielu będą znaczące. Jak wiadomo, produkcja ta tworzona była przez kilka lat, początkowo z myślą o PlayStation 3, stąd powstał nam taki pozszywany potworek – z wierzchu ładny, ale gdy przyjrzymy mu się dokładnie, zobaczymy graficzne skazy rodem z wczesnego… PlayStation 2. Gra pod tym względem jest bardzo nierówna – raz widzimy przed sobą piękne tekstury, których nie powstydziłby się Uncharted 4, a innym potężne płaty o niskiej rozdzielczości. I nie w ciemnych korytarzach, gdzie takie defekty zauważyli by tylko czepialscy gracze, a np. na kolosalnych wieżach, czy paśmie równie gigantycznych półek skalnych – miejscach, które widzimy często, a przy których zabrakło pewnej konsekwencji, bo owe tekstury zmieniają się w zależności od naszego położenia. Trochę to dziwne, raz jest ładnie, a raz okropnie. Na PlayStation 4 takie zabiegi nie przystają.
Gra ma ponadto zwariowaną kamerę, która często lata w różne strony i momentami wydaje się, że nie mamy nad nią stuprocentowej kontroli. Regularnie można tego doświadczyć siedząc na Trico, gdy ten przeciska się przez wąskie tunele. Wtedy może nastąpić lekki chaos, ale jest to element gry, do którego szybko można się przyzwyczaić. Z czysto technicznych uwag wspomnę ponadto o spadku płynności animacji, która może w dwóch miejscach chrupnęła zauważalnie, schodząc poniżej 20 klatek na sekundę. Poza tym da się grać, choć w przypadku standardowego modelu PlayStation 4 nie liczcie na równe 30 FPS. Nie natrafiłem natomiast na żadne glitche, typu wpadnięcia pod tekstury lub przyssania do ściany. Jak na liniową grę przygodową o zacięciu platformowym to duży sukces.
Pomijając wspomniane niedoróbki, Fumito Ueda znów dał radę. Może nie jest to jego Magnum Opus, bo w końcu gra czerpie garściami z Ico i Shadow of the Colossus, jednak jest równie satysfakcjonująca. Jego długo wyczekiwane dzieło potrafi zachwycić, wzruszyć i nieść pozytywne wartości. The Last Guardian to swego rodzaju zjawisko, tytuł jakby z innej ery, kompletnie niedzisiejszy. Gra jest staroszkolna praktycznie w każdym aspekcie. Nie mamy podpowiedzi, masy opcji do wyboru, natomiast pełno tu mniej lub bardziej trudnych zagadek logicznych, w których często posłuży pomocą Trico. Minimalizm w narracji, artystyczne kadrowanie czy głębia historii są wyjątkowe. Tym bardziej warto dać szansę temu tytułowi – to świetna alternatywa dla reszty współczesnych gier, nastawionych na nieco inną kulturę rozgrywki.
Plusy:
+ Trico!
+ Satysfakcjonujący gameplay
+ Projekt Gniazda
+ Realistyczne zniszczenia
+ Zagadki logiczne
+ Zbalansowana kooperacja pomiędzy postaciami
+ Artyzm
Minusy:
– Nierówna grafika
– Problemy z kamerą
OCENA: 4,5/5
Gra testowana była w wersji na standardowy model konsoli PlayStation 4.