Recenzja Life is Strange: Before the Storm – epizod 1. Zabawa dopiero się rozpoczyna

Recenzja Life is Strange: Before the Storm – epizod 1. Zabawa dopiero się rozpoczyna

Dostając w swoje ręce Life is Strange: Before the Storm w poniedziałek rano, byłam pewna, że będzie to jeden z lepszych poniedziałków, jakie mi się ostatnio przytrafiły. Poniedziałek rozrósł się do wtorku, a wtorek niemal do środy. Rozegranie trzech godzin pierwszego epizodu zajęło mi dwa nieśpieszne dni. Dla porównania, pięć odcinków pierwszego Life is Strange „łyknęłam” w jeden dzień. Czy oznacza to, że tytuł od Deck Nine jest tytułem gorszym od tego wyprodukowanego w 2015 roku przez DONTNOD Entertainment? Jest na pewno tytułem innym, trochę nierównym, ale skrywa także ogromny potencjał, o czym przekonamy się głównie w ostatnich trzydziestu minutach rozgrywki.

Before the Storm to znów opowieść o emocjach, uczuciach i… piciu piwa.

Należy przede wszystkim zaakceptować fakt, że tym razem główną bohaterką jest Chloe – przeciętna (no, może bardziej rozhisteryzowana i zbuntowana niż przeciętnie) amerykańska nastolatka. Nie odnajdziemy tutaj takich wrażeń, jakie serwowała nam delikatna i emocjonalna Maxine Caufield, o subtelnej, francuskiej niemal jak samo studio DONTNOD duszy. Wrażenia będą zgoła inne. Bardziej wybuchowe i temperamentne jak przystało na osobę Chloe Price. Ale kto pokochał niebieskowłosą buntowniczkę w Life is Strange, tak teraz kochać ją będzie dalej, a kto nienawidził – ten znienawidzi jeszcze bardziej. Czy Before the Storm przy okazji zmiany głównej bohaterki straciło duszę, czy tylko zmieniło temperament tejże duszy? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w dalszej części recenzji, a nie będzie to niestety łatwe zadanie.

Prorok czy jak? Rachel niejednym tekstem wprawi nas w osłupienie.

Bunt, hormony i… jeszcze trochę buntu

Pierwsze sceny gry miały – jak sądzę – na celu wprowadzenie gracza w osłupienie – przedstawiają Chloe od jej najbardziej rozpoznawalnej strony: stojącą na torach, czekającą na zbliżający się już pociąg. Chloe jednak jedynie igra z losem, gdyż w ostatniej chwili schodzi z torów i najzwyczajniej odpala papierosa. Po tej scenie można już wiele wywnioskować o charakterze bohaterki – wiecznie poszukuje adrenaliny, jest niezrozumiana przez świat, buntuje się dla zasady, a swoje niereformowalne zachowanie tłumaczy śmiercią ojca. Można i tak – przynajmniej jest z tego temat na grę. Na dłuższą metę jest to jednak zachowanie mocno denerwujące i śmiem uważać, że Chloe po jakimś czasie zaczyna być nawet odpychająca. Graczowi może włączyć się w głowie nawet alert: „uwaga, drama robiona na siłę”. Mając teraz porównanie do Max (którą uważałam za zbyt zrównoważoną), jestem w stanie się przyznać, że tęsknię za jej spokojem i dojrzałością.

Riposty Chloe są dosadne. Ale przynajmniej szczere.

Gdy świat cię nie rozumie, a nowy chłopak mamy to dickhead

Before the Strorm, jak na prequel przystało, ukazuje wydarzenia z życia Chloe Price, jeszcze sprzed momentu, w którym jej przyjaciółka z dzieciństwa Max Caufield powróciła do Arcadia Bay. Można by nawet rzec: gra ukazuje wydarzenia zaraz po tym, jak Max Arcadia Bay opuściła, nagle urywając wszelki kontakt. Śmierć pana Price’a oraz zniknięcie Max sprawiło, że Chloe stała się nie do zniesienia dla otoczenia, porzuciła szkołę, a jej wolne chwile wypełnia upijanie się i palenie trawki. W jej życiu stanie się jednak coś przełomowego: pojawi się ktoś, dla kogo zechce (a przynajmniej spróbuje) wszystko zmienić. Ponownie poczuje się potrzebna i kochana. Tą osobą będzie Rachel Amber – uwielbiana przez wszystkich szkolna gwiazda. Choć początkowo Chloe ma wątpliwości, dlaczego ktoś tak popularny mógłby zainteresować się właśnie nią, to bez różnicy czy pozostaniemy z Rachel na stopie koleżeńskiej, czy też zdecydujemy się na coś więcej – wkrótce okaże się, że obie dziewczyny mają ze sobą więcej wspólnego niż mogło się wydawać (zwłaszcza wspólne problemy z opanowywaniem emocji). Ofiarami wybuchów Chloe są właściwie wszyscy: dyrektor szkoły, miejscowe pijusy i narkomani, a przede wszystkim jej ojczym – znany nam już z Life is Strange – David.

Gra opiera się głównie na przeżywaniu problemów dnia codziennego głównej bohaterki. Toteż udamy się na imprezę, upijemy się, wyjątkowo raz zostaniemy zmuszeni do odwiedzenia szkoły, upijemy się, odbędziemy szaloną podróż na gapę pociągiem wraz z Rachel, upijemy się i upijemy się („drink more, feel less – yes please”). W międzyczasie zostawimy po sobie kilka graffiti tu i ówdzie, a jest dla nich miejsce właściwie w każdej lokacji, należy tylko dobrze poszukać. Pomiędzy dramami, akcja toczy się naprawdę ślamazarnie i czasami miałam wrażenie, że gra to głównie dialogi, a raczej pyskówki. Bohaterka lubi sobie „przycupnąć” na tej, lub innej ławce i podziwiać okolice wygłaszając przy tym w myślach bardziej bądź mniej mądre stwierdzenia. Żeby nie było – kilka perełek na pewno się znajdzie, bo Chloe jak na nastolatkę z bliżej niesprecyzowaną chorobą antyspołeczną nie aspiruje przy tym na szczęście do miana intelektualnej blondynki.

Jeden browar jeszcze nikogo nie zabił. Pięć też nie.

O ile przez pierwszych kilkaset wręcz minut nieco zmuszałam się do gry, to ostatnie pół godziny uratowało dobre imię Life is Strange i dodało otuchy, że coś z tego jeszcze będzie. Końcówka nabiera tempa, choć nic tego nie zapowiadało, zaczyna robić to, co Life is Strange potrafi najlepiej, czyli wzruszać. Ponadto daje nam wskazówkę co do sprawy, o której ja osobiście zapomniałam, a mianowicie: skąd wzięły się nadnaturalne moce u Max. Koniec pierwszego odcinka serwuje nam więcej wątpliwości niż odpowiedzi, ale sprawia tym samym, że można spodziewać się już tylko lepszego w kolejnych dwóch epizodach. Mówiąc krótko: zakończenie zdaje się być zachętą, zwieńczeniem nieco nudnawego prologu, który jednak zwieńczony jest przytupem i obiecuje coś naprawdę wielkiego. Wystarczy głębiej zastanowić się nad ukrytą symboliką Before the Storm, w której na każdym kroku znajdujemy kruka, a także elementy ognia i wiatru. Twórcy rozsiali po całej grze smaczki, o których internet będzie huczał aż do ostatniego epizodu, a może i dłużej. Czy tornado w Life is Strange spowodowała Rachel? A może to ona sama nim była? I czy Rachel również potrafiła manipulować czasem, tak jak Max? Before the Storm może jeszcze nieźle namącić w głowach graczy.

Kruk. Brzydki, ale jest. I to często jest.

Tak podobna, a jednak inna

Mechanika gry jest w zasadzie niemal identyczna z tą, która miała zastosowanie w poprzednim Life is Strange. Niemal, gdyż dzieli je kilka drobiazgów. Chcąc wybrać opcję użycia lub skomentowania przedmiotu posługujemy się tym razem nie samym lewym klawiszem myszki oraz jej ruchem, a lewym klawiszem oraz opowiadającemu za akcję klawiszowi z sekcji WSAD. Before the Storm to wciąż gra z perspektywy trzeciej osoby, choć zdaje się, że postać Chloe zajmuje nieco więcej obrazu (a może to jej wygórowane ego?) niż postać Max, przez co gra się gorzej. Postać po prostu niekiedy przesłania istotne przedmioty. Chloe również wolniej biega niż Max. Wciskając shift powinniśmy przejść z trybu chodzenia do trybu biegania. Zamiast tego przechodzimy z trybu spaceru anemika do trybu „powąchałam Red Bulla”. A już poważniej: biegania praktycznie niemal nie da się odczuć, ale może to kwestia wypijanego wciąż przez Chloe alkoholu, który tak ją spowalnia.

Powrócimy z sentymentem do niejednej lokacji.

Chloe, podobnie jak Max, prowadzi dostępny pod klawiszem Tab pamiętnik. Są tam przede wszystkim nigdy nie wysłane listy, których odbiorcą miała być Maxine. W kolejnych zakładkach znajdziemy znany nam z poprzedniczki rysopis napotykanych bohaterów, skrzynkę wiadomości sms, a także spis wykonanych przez nas graffiti (na kształt fotografii, wykonywanych w odsłonie z 2015 roku). Moc cofania czasu podmieniono czymś, w czym panna Price jest najlepsza: zwykłą pyskówką. „Moc” ta zwana Backtalkiem polega na tym, że w wyjątkowych sytuacjach możemy podjąć z kimś pyskówkę, celem wybrnięcia z kryzysowej sytuacji. Należy być przy tym uważnym, zwracać uwagę na to, co do nas mówią, aby dyplomatycznie wybrać właściwą odpowiedź. Tak czy siak, wygrana czy przegrana w Backtalku nie wpływa na fabułę, ale daje frajdę. Jest to zawsze „jakieś” wyzwanie, zwłaszcza że gra nie stanowi żadnego wyzwania intelektualnego. Nawet jeśli zatrzymamy się na pół minuty Chloe zaraz powie nam co mamy zrobić np. „Muszę iść na lekcję chemii”. Więcej – przytrzymując prawy klawisz myszy bohaterka podnosi prawą dłoń do oczu i czyta, co powinna zrobić następnie. Jedno jest pewne – w tej grze nie utkniemy, choćbyśmy bardzo się starali.

Niebieskie ikony dymów dają nam szansę na Backtalk.

Rzeczą, której niewiele można zarzucić jest udźwiękowienie. W utworach czuć starego, dobrego LiS-a. Znajdziemy tu zarówno indie rock jak i spokojny ambient. Soundtracku chce się słuchać dalej, nawet po skończonej grze. Co do voice actingu nie wyłapałam poważnych, raniących w uszy występków. Głosu głównej bohaterki użycza już co prawda inna aktorka niż poprzednio, ale jest on niezwykle podobny i dobrze oddaje emocje. Niekiedy jednak słychać, że kwestie nagrywano z ustami zbyt blisko mikrofonu – słychać oddech i mlaskanie. Gorzej wypadł także (również inny od oryginalnego) głos Davida. Ten napastliwy i agresywny dotąd mężczyzna, teraz został obdarzony głosem nad wyraz spokojnym i nie pasującym do jego postaci.

Graffiti wykonane przez Chloe są oryginalne jak ona sama.

Mimo że silnik gry zmieniono z Unreal Engine na Unity, to tylko wprawne oko zaobserwuje ładniejsze detale postaci. Już same tła lokacji wydają się być nieco brzydsze, mniej dopracowane i jeszcze bardziej niż poprzednio przymglone. Pomimo lepszych detali twarzy, mimika często pozostawia niesmak. Grymasy nie wyrażają emocji tak jak trzeba, a oczy bywają pustawe, jednak na szczęście nie jest to element występujący nader często.

Jestem na tak, czyli nadziei ciąg dalszy

Tworząc kolejną część hitu (a Life is Strange nim niezaprzeczalnie jest), niezależnie czy będzie to prequel czy też sequel, wymagania fanów są ogromne, a presja jeszcze większa. Stąd, efekt zadania prawie nigdy nie jest taki, jakiego oczekujemy. Nie unikniemy porównań z tytułem sprzed dwóch lat – to naturalne, ale też nie spodziewajmy się, że twórcy będą w stanie prezentować z odsłony na odsłonę rzeczy, które wywołują coraz większy mindblow. Trzeba pogodzić się z faktem, że czasy, w których przyszło nam żyć, widziały i robiły już chyba wszystko, a mimo to wciąż chcemy być zaskakiwanymi i poddawanymi wrażeniom. Chcemy, jednak paradoksalnie w efekcie stajemy się przez to coraz bardziej wyjałowieni emocjonalnie niczym właśnie Chloe Price, która za taktykę przyjęła sobie ignorowanie całego świata, aż do momentu, gdy natrafiła na kogoś, kto ten świat jej przysłonił.

Czy Before the Storm zapewni mi tę samą, kilkutygodniową melancholię jak po przejściu Life is Strange? Mam taką nadzieję, a jeśli i Wy jesteście tego ciekawi, to przeczytacie o tym w kolejnych tekstach, wraz z ukazywaniem się drugiego i ostatniego – trzeciego epizodu Life is Strange: Before the Storm.

Nie zapominajcie również, że deweloperzy przygotowali bonusowy epizod Farewell dla osób, które kupiły specjalną wersję gry – Deluxe Edition. Akcja tego odcinka przeniesie nas przed wydarzenia z prequela, a gracze ponownie wejdą w skórę Max Caulfield! No, ale to dopiero na sam koniec, po trzech odcinkach Before the Storm.

Łzy spływają często po policzkach bohaterów.

PLUSY:

+ statystyki po skończeniu gry ukazujące nasze decyzje na tle reszty graczy
+ szczere, brutalne komentarze Chloe na temat życia
+ angażujące i dające nadzieję na coś jeszcze lepszego zakończenie
+ Victoria Chase i Nathan Prescott ciągle w formie
+ lokacje z LiS, w których poczujemy się jak w domu
+ tryb Collector Mode, pozwalający przejść do wybranych lokacji po zakończeniu gry celem wykonania pominiętych grafitti
+ wybór czy pozostać przy przyjaźni z Rachel, czy dążyć do romansu…

MINUSY:

– …chociaż niczego to nie zmienia i niczym nie skutkuje przynajmniej w pierwszym epizodzie
– zbyt mało miejsc, w których następuje autosave
– Chloe ma problemy z bieganiem i bywa przesadnie irytująca

OCENA: 4/5

Recenzja Life is Strange: Before the Storm – epizod 1 powstała w oparciu o wersję tytułu na PC. Screeny pochodzą od redakcji.

Robert Ocetkiewicz
O autorze

Robert Ocetkiewicz

Redaktor
Z grami związany już prawie 30 lat, czyli od momentu, kiedy na polskim rynku królowały gry z bazaru, a Mario dostępne było na Pegasusie. Specjalizuje się w grach wyścigowych i akcji, ale nie stroni też od strategii ekonomicznych. W swojej karierze recenzował na łamach serwisów takich jak Interia i Onet oraz publikował w magazynie o grach PlayBox.
Udostępnij:

Podobne artykuły

Zobacz wszystkie