Adaptacja? Prędzej profanacja. BioShock od Netflixa nie może się udać
Niedawno ogłoszono, że Netflix przygotowuje filmową adaptację marki BioShock. Pomysł to równie intrygujący, co dziwaczny, a im dłużej o nim myślę, tym mniej jestem do niego przekonany.
Choć o rzeczonym widowisku wiadomo na razie tyle, co nic, chyba każdy wie, jak zwykle wypadają adaptacje gier. W morzu mułu można znaleźć perełki w postaci serialu Castlevania, ale na dłuższą metę trudno obejrzeć naprawdę dobre filmy bazujące na grach wideo.
Pomijając fatum ciążące nad adaptacjami gier i fakt, że nie darzę Netflixa sympatią, BioShock na małym ekranie po prostu nie ma prawa się udać. Podkreślę: ADAPTACJA. Jeśli Netflix zamierza przenieść wydarzenia z gry lub gier na ekran w nawet w zmienionej formie, całkowicie mija się to z celem.
Netflix, immersja i inwencja
No bo za co gracze pokochali pierwszego BioShocka? Wydaje mi się, że przede wszystkim za fenomenalnie wykreowany świat i możliwość zanurzenia się w niego jak w mało której grze. Niemy protagonista sprzyja immersji. BioShock ma zresztą wiele elementów, które sprawiają, że jest grą, która naprawdę mocno wciąga, a podwodne Rapture intryguje praktycznie bez przerwy. Pomijając perspektywę pierwszej osoby mam tu na myśli chociażby piekielnie rozbudowaną historię Rapture i stres pojawiający się w chwili, kiedy kończy się nam amunicja lub apteczki. Dodatkowo, nie ma co ukrywać, samodzielne zwiedzanie podwodnego miasta to jeden z najlepszych elementów gry. Nie chcę pospiesznej dwugodzinnej wycieczki, w trakcie której będę prowadzony za rączkę.
Świat przedstawiony w filmie, nawet niedługim, również potrafi wciągnąć. Rzecz w tym, że żaden film nawet w połowie nie będzie w stanie oddać immersji z gry wideo, a szczególnie takiej jak BioShock. To po prostu dwa różne media, których moim zdaniem nie da się dobrze połączyć. Nie w przypadku adaptacji takiej gry.
Oczywiście istnieje szansa, że Netflix zmieni lekko horrorowego i często powolnego BioShocka w film akcji i pozbawi go gęstego klimatu, dzięki któremu tak łatwo jest wciągnąć się w wirtualne Rapture. Co więcej, nie zdziwię się, jeśli protagonista w adaptacji otrzyma głos. W efekcie film zdecydowanie zyskałby w oczach przeciętnego odbiorcy produkcji Netflixa. Tylko w takim przypadku nie będzie to już adaptacja, a profanacja.
Nie mam za złe Netflixowi tego, że chce zrobić adaptację szalenie popularnej gry. Problemem jest to, że platforma nieraz udowadniała, że stawia chęć dotarcia do mas ponad szacunek do materiału źródłowego. To po co w ogóle zabierać się za BioShocka, skoro jedynym podobieństwem do oryginału będą znajome twarze i miejscówki, a mięsko, czyli klimat i fantastyczny świat, pójdą do piachu.
Zekranizowany BioShock mógłby się udać, ale…
Choć na dobrą filmową adaptację od Netflixa nawet nie liczę, BioShock mógłby być dobrym filmem – ale spin-offem, a nie adaptacją gry. Chętnie zobaczyłbym wizję Rapture stworzoną przez, na przykład, A24 z Robertem Eggersem albo Guillermo del Toro w roli reżysera. Trochę zabawy formą, nieco grozy, szczypta unikatowego klimatu i może wyszłoby z tego coś naprawdę fajnego. Pomarzyć zawsze można, co nie?
Wiecie co, w sumie Netflix też mógłby mieć swojego dobrego BioShocka na małym ekranie. Rzecz w tym, że nie w formie filmu. Oglądaliście “Miłość, śmierć i roboty”? To animowana antologia, która ma lepsze i gorsze momenty, ale jako całość sprawdza się bardzo dobrze. Bardzo chętnie śledziłbym różne opowieści z Rapture (i może Columbii?) zaprezentowane w podobnym stylu.
Niestety, Netflix mówi wprost, że kroi się adaptacja. A adaptacja, jak sama nazwa wskazuje, ma na celu przystosowanie danego dzieła do wymogów innego medium. Problem w tym, że BioShocka moim zdaniem nie da się dostosować nie psując tego, za co tak wszyscy go lubią. W efekcie cały projekt (choć wiadomo o nim niewiele) póki co zapowiada się na spektakularny upadek niczym samolotu z pierwszych paru minut BioShocka. Problem w tym, że na końcu tego wodnego tunelu na Netflixa nie czeka latarnia z batyskafem do Rapture, a fala, może nawet tsunami, wstydu.