Dlaczego kochamy GTA: San Andreas? Ten klasyk wciąż ma wiele zalet!
Do dziś to właśnie GTA: San Andreas jest jedną z najcieplej i najczęściej wspominanych odsłon kultowej serii. Chociaż od premiery gry minęły już dwie dekady, to ta nadal budzi zainteresowanie wśród graczy. Czy to za sprawą modów, wspomnień sprzed lat czy ogromnej grywalności. Co stoi za sukcesem produkcji Rockstara i dlaczego akurat ta pozycja jest tak dobra? Spróbujmy to wyjaśnić.
GTA: San Andreas wciąż jest uwielbiane
Październik 2004 roku. Na rynku pojawia się GTA: San Andreas, czyli kolejna, trzecia już odsłona cyklu Grand Theft Auto w erze grafiki trójwymiarowej. Gracze w ostatnich latach mieli okazję zwiedzić Liberty City, poczuć klimat lat 80. w Vice City, a teraz ruszyli na zachodnie wybrzeże, aby wcielić się w rolę Carla Johnsona. Chłopak wraca w rodzinne strony do Los Santos na wieść o śmierci swojej matki. Powrót do domu nie jest łatwy, bo szybko okazuje się, że na miejscu nie ma sielanki i domowego ogniska. W zamian za to toczą się wojny gangów, a dawni znajomi są w nie zaplątani po same uszy.
Szybko okazuje się, że również i CJ będzie mieć w tym wszystkim swój udział. Razem z graczem przeżyje bowiem najbardziej odjechaną przygodę w historii serii. Nie skłamię jeżeli powiem, że to właśnie ta przygoda wciąż jest jedną z najbardziej szalonych spośród wszystkiego, co zgotowało nam studio Rockstar. Dorównywać San Andreas próbowała piątka, ale w przypadku czwórki z Liberty City poziom “odjechania” był zupełnie inny. Do dziś dwudziestoletnia odsłona serii pozostaje tą charakterystyczną, jedną z najlepiej wspominanych. Co stoi za jej kultowym statusem i dlaczego akurat ta gra tak bardzo zaskarbiła sobie sympatię graczy? Sprawdźmy, co stoi za jej sukcesem.
Nie jedno miasto, a trzy
Wielkość GTA: San Andreas poznawaliśmy już w momencie rzucenia okiem na mapę. Do tej pory rozgrywka w poszczególnych odsłonach koncentrowała się wokół danego miasta, ale tym razem twórcy przygotowali coś ekstra. Oto bowiem teatrem naszych działań stały się aż 3 wielkie aglomeracje. Jasne, były to swoiste miniaturki, jednak w tamtych czasach skala świata robiła ogromne wrażenie. Tym bardziej że twórcy próbowali niejako odwzorować powierzchnię kilku stanów.
Zaczynaliśmy w ziomalskim i gangsterskim Los Santos (Los Angeles), po którego opuszczeniu musieliśmy przebrnąć przez tereny wiejskie i góry, aby znaleźć się w San Fierro. Nad pochmurnym miastem górował charakterystyczny most i od razu wiedzieliśmy, że inspiracją dla miasta było San Francisco. Po przekroczeniu rzeki czekała na nas pustynia, pełna zapierających dech w piersiach widoków. Nie brakowało tam cmentarzyska samolotów, militarnej strefy rzekomo badającej kosmitów, a na końcu drogi znajdował się prawdziwy pustynny klejnot – świątynia hazardu w postaci Las Venturas (Las Vegas). Było co zwiedzać!
Zobacz też: Czy GTA Vice City to najlepsza odsłona w historii serii?
Masa aktywności, czyli nie ma nudy
W swoich czasach GTA: San Andreas wręcz przytłaczało liczbą dostępnych aktywności i dodatkowych, ciekawych zadań. Sama oś fabularna pozwalała nam na wykonanie masy misji, z których każda była inna i ciekawa. Jasne, zdarzały się strasznie irytujące, jak choćby słynny pościg za pociągiem. Nie brakowało też włamów, pościgów, strzelanin czy podróżowania różnymi środkami transportu. Ba, nawet swoisty taniec samochodami znalazł swoją minigrę, która mnie akurat bardzo przypadła do gustu.
Do wykonania było też sporo wyzwań w szkołach jazdy, autem czy samolotem i nie tylko. Swoje pojazdy mogliśmy modyfikować poprawiając ich osiągi oraz dostosowując wygląd. Nawet w kasynie można było spędzić trochę czasu. Okazji do wydawania kasy, inwestowania i zabawy było naprawdę sporo. Co ciekawe, następna w kolejności czwarta odsłona mocno z tego powodu cierpiała — tam natomiast brakowało tych dodatkowych niefabularnych rozgrywek. W San Andreas natomiast nie było nudy.
GTA: San Andreas niczym gra RPG?
Twórcy z Rockstara mocno zaryzykowali, wprowadzając do gry wiele elementów rodem z gier RPG. CJ mógł się rozwijać, a odbywało się to na zasadzie wykonywanych przez nas czynności. Częste bieganie poprawiało jego kondycję, a branie udziału w bójkach pozytywnie rozwijało jego krzepę. Z drugiej strony, częste jedzenie w fast-foodach powodowało przybieranie na masie. Dość powiedzieć, że nasz bohater mógł się strasznie roztyć, tracąc przy tym wiele dotychczasowych możliwości.
Nic nie stało jednak na przeszkodzie, aby wybrać się na siłownię czy skorzystać z treningu sztuk walki. Te definiowały sposób, w jaki rozwiązywaliśmy konflikty na gołe pięści. Przypakowany bokserski CJ szybko wyprowadzał proste i sierpowe, a ciekawiej robiło się po zapoznaniu sztuki walki z dalekiego wschodu.
Prawie-żywy świat pełen zadań
Można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z prawdziwym sandboksem. Nawet firmę mogliśmy kupić — ot, choćby taksówkową. A tego wszystkiego dopełniała wspaniała otoczka klimatu gangsterskiego, czy nawet przygodowego. Doskonale pamiętam misję, w trakcie której musieliśmy wedrzeć się do tajnej bazy wojskowej, aby wykraść odrzutowy plecak i odlecieć w jednym kawałku. Brzmi to szalenie i takie też miało być. Stwierdzam, że Rockstarowi udało się zrobić lepsze Saint’s Row, niż twórcom konkurencyjnej serii kiedykolwiek.
Szczególnym sentymentem obdarowałem też ścieżkę dźwiękową. Gra osadzona była w latach 90. ubiegłego wieku i piosenki w radio genialnie do tego okresu nawiązywały. Moją ulubioną stacją po dziś dzień pozostaje…
Pograj na nowo, w lepszej grafice
GTA: San Andreas (podobnie jak III i Vice City) dorobiły się nowej, odświeżonej edycji. Możemy ją ograć w ramach Grand Theft Auto: The Trilogy – The Definitive Edition. Po latach stwierdzam, że spośród wymienionych trzech gier to właśnie San Andreas zestarzało się najlepiej. To tam wciąż znajdziemy masę aktywności i powiew najbardziej nowoczesnej spośród trylogii. Jasne, grafika i modele postaci czy aut odbiegają od współczesnych standardów, jednak grywalność wciąż pozostaje na szalenie wysokim poziomie.
A ostatecznie chyba właśnie o to chodzi, prawda?
Źródło: Opracowanie własne