Awaria Facebooka to nie jedyna awaria. Nie, nie chodzi o Instagram czy WhatsApp
Kilkugodzinna awaria Facebook i innych usług sieciowych udowodniła, jak głęboko sięga zniewolenie ludzi. Permanentnego odcięcia wielu mogłoby zwyczajnie nie przetrwać.
Jest godzina 17:30, ciepłe kapciuchy na nogach a na stole herbatka, którą zwykłem popijać przy szukaniu ciekawych tematów do publicystyki. I nagle stało się coś, co zmroziło krew w żyłach, niemal w każdym zakątku świata. Najważniejsze usługi społecznościowe w mgnieniu oka przestały działać. Nerwowo wybierałem skrót na klawiaturze, mogący cofnąć czas, ale przeglądarka nie reagowała. Widziałem tylko biały ekran śmierci i złowrogą informację, konsekwentnie siejącą globalną panikę.
Bez zawahania podniosłem telefon i wybrałem nr do Zuckerberga, ale on też jakby zdziwiony całą sytuacją. Jednak świat nie czekał na niego. Nie minęło kilkadziesiąt minut, a portale zdążyły wyprodukować dziesiątki newsów o awarii usługi Facebook, Instagram czy WhatsApp, przyjmując akademicką postawę do problemu, czyli typowe “nie wiemy, ale coś powiemy”. Użytkownicy poszli za nimi tłumem. Hejt, złość i trwoga wylały się na ulice internetu, niczym fale ścieków biegły wzdłuż starodawnego rynsztoku. I takież też były słowa, niezmiarkowane, oskarżające, a często poniżej wyimaginowanej kultury, z której w dogodnych chwilach korzystamy jak z tarczy.
Odniosłem wrażenie, że życie wirtualne zatrzymało to prawdziwe. Brak dostępu do profilów influencerów, do historii opisywanych przez znajomych w sieci. Internetowa rutyna… Tak, nasza wieża z klocków runęła, pokazując, jak mało trzeba, by nastał chaos. Pytam się sąsiadki, czy to koniec, APOKALIPSA? Ona w milczeniu naciskała ikonkę Insta, chcąc choć dostać się do archiwum zdjęć ze wczoraj i sprawdzić, ile nabiło łapek.
Pomyślałem, to tylko przejściowe, że zaraz wszystko wróci do normy i znowu odzyskamy “zrabowane ziemie”. Po pierwszej godzinie, a potem drugiej zegar nadal tykał, ale nie dla wszystkich tak samo. Oby to nie było zaraźliwe, bo skończy się tragedią, która wyląduje w czołówkach TVN-u lub Polsatu. Dla pewności zajrzałem więc przez okno, ale tam nie odnalazłem oznak anarchii, marszów pochodnych z tablicami “oddajcie net”, choć po drugiej stronie wciąż wrzało.
Abolicjoniści wieki temu zrobili swoje, ale niewolnictwo chyba przetrwało. Jesteśmy zamykani w nowoczesnych klatkach i dziwi, że sami chcemy do nich wchodzić. To kwestia adaptacji do współczesnych warunków? Nowych technologii? Uzależnienia? Cokolwiek by to było, kończy się na konkretnej idei, bez której ciężko (rozwijającemu się) społeczeństwu funkcjonować. A rzecz dotyczy wyłącznie kilku usług, więc wyobraźcie sobie skalę przerażenia, gdyby chodziło o coś więcej… Może o zmasowany atak hakerów na największe serwerownie, stacje nadające sygnał, gdzie zamiast kilku godzin “zaciemnienie” trwałoby kilka lat. Co wtedy?
Większa część światowej gospodarki zadrży u posad, nie mówiąc o wielkich youtuberach, instagramerkach, wodzirejach z neta. Ci musieliby przejść na bezrobocie lub etat, a swoje zdjęcia wysyłać priorytetem do fanów. Przy okazji okazałoby się, że z dużym dekoltem czy umiejętnością pajacowania lub obgadywania innych już tak łatwo się nie zarabia. Dla nich bajka o karierze miałaby nieszczęśliwe zakończenie, ale nie aż tak złe jak dla uzależnionych w sieci. Bez znaku ostrzegawczego, salwy armatniej, wnet musieliby nauczyć się cieszyć własnym życiem, przeznaczać czas na kontakt bezpośredni ze znajomymi, pielęgnować własne pasje. To dopiero byłby dramat…
Awaria Facebooka pokazuje, że to nie jest tylko zwykły problem usługi. To zwiastun realnej awarii całego społeczeństwa i na dłuższą metę nie jesteśmy na nią przygotowani.