X – recenzja filmu. Wszystkie organy na wierzchu
Ti West wie, że idąc do kina na horror, oczekujemy krwi i strachu. X znacznie wykracza jednak poza „kolejnego slashera”, a juchy tu tyle, co potu i łez głównych bohaterów zaangażowanych przecież w produkcję filmu „dla tych najbardziej dorosłych”.
Sprawne żonglowanie gatunkami, łączenie pozornie przeciwstawnych sobie motywów i podszycie tego wszystkiego głębią, to domena współczesnych horrorów. Oglądając Midsommar, The Witch czy Lament liczymy nie tylko na „strach”, ale i umiejętne zalanie nas jakimiś myślami. Z X sytuacja jest o tyle wyjątkowa, że West postanowił połączyć ze sobą dwa mało ambitne gatunki filmów „dla dorosłych”. Mamy tu więc horror o filmie pornograficznym, który na szczęście nie udaje, że jest czymś ponadto, ale wie, że sam seks i krew nie wystarczą, aby widz wyszedł z kina w pełni usatysfakcjonowany.
Nagie ciała na krwawym stosie
Szóstka naszych bohaterów postanawia zrobić coś ze swoim życiem. Nie należą raczej przy tym do osób, które wyszłyby ze swojej i tak kruchej strefy komfortu, więc szybko wcielają w życie plan na zrealizowanie najlepszego porno, jakiego kino jeszcze nie widziało. Maxine to nadambitna kokainistka, która ewidentnie doznała sporej krzywdy w przeszłości. Ma jednak wielkie marzenia i „czynnik X”, o którym mówi jej chłopak – wschodzący producent Wayne. Wraz z nimi do kampera wsiadła też główna gwiazda ich filmu „The Farmer’s Daughter”, czyli były wojskowy Jackson oraz Bobby-Lynne, która jest jego dziewczyną, gdy tego potrzeba. Dodajmy do zestawu dość charakternych postaci „szarą myszkę” Lorraine zajmującą się dźwiękiem i jej chłopaka reżysera-amatora RJ’a.
Dokąd wyrusza ten pastisz horrorowych postaci? Producent postarał się i wynajął domek u niejakiego farmera Howarda i jego żony Pearl. Dzięki właśnie tej lokacji ich marzenie może się ziścić. Dziewczyny opierają się na hollywoodzkich miarach talentu (szczególnie Maxine), Wayne chce po prostu zaistnieć i zarobić, a RJ ma plan. I to nie byle jaki. Stawia on bowiem na sztukę.
Reszta bohaterów u Westa nie ukrywa, że nie potrzebują niczego więcej od nagrania paru połączonych drętwymi dialogami scen seksu. Jawnie podkreśla to choćby Wayne – widzowie oglądają filmy pornograficzne dla samego ich jestestwa. Nie oczekują przy tym ambitnej rozrywki, a po prostu spełnienia swoich podstawowych żądz. Identycznie sprawa wygląda z horrorami, które historycznie należą do tego samego nurtu „kina niewyszukanego”. Obydwa te gatunki do pewnego stopnia zwykle traktowano jako „akcję”, a ich koślawa linia narracyjna to pretekst do głównego dania.
Szlachetność gatunku nieszlachetnego
RJ to filmowiec-amator będący tu swego rodzaju „nerdem”, lecz jest również jedyną osobą, która może wykonać film mający w zamiarach być czymś więcej niż kolejnym pornosem. Oczywiście takie plany ma głównie on sam, bo chce nagrać dzieło kina rozbieranego tak, jak to robią we Francji. Dochodzimy tu do elementu “meta”, wskazującego na horrory pokroju Krzyku czy Domu w Głębi Lasu. X jest tak naprawdę filmem o filmie i jego powstawaniu. Czy to źle, gdy nawet najniższa forma pierwotnej rozrywki będzie czerpać z istoty kina niezależnego?
Wie to także sam West, tak ochoczo korzystający z argumentów pożyczonych z wielu znanych dzieł filmów indie. Jasne, mamy tu krew, przemoc i nagość, ale X nie przypomina bezmózgich reprezentantów wielu mu podobnych. Reżyser z pełną starannością wiele razy nawiązuje do klasyki z “Psychozą” czy “Teksańską Masakrą Piłą Mechaniczną” na czele. Ten drugi jest tutaj zresztą flagową inspiracją – całe mise en scène przywodzi na myśl znane nam teksańskie odludzie, gdzie widły wcale nie służą do przerzucania siania, a piła mechaniczna ma wiele ukrytych funkcji. I tak jak legendarne dzieło Tobe’a Hoppera opowiada o ówczesnej politycznej patologii, tak X jest odą do lat 70. zanim internet spaczył nasze postrzeganie sztuki, a wszelkie przejawy niesubordynacji w duchu sprzeciwu wobec systemu mogły być czysto niegrzeczne, głupie oraz tandetne i nikt im tego nie miał za złe.
Tyle że nowy film Ti Westa głupi nie jest. Zanim jeszcze krew wypłynie z otwartych ran na ciałach bohaterów, mamy parę zaskakujących przejawów jak najbardziej realnych uczuć. Pearl, była tancerka, mająca za sobą najlepsze lata, tęskni za młodością. Tęskni za swoim ciałem, bliskością i miłością. Za tym wszystkim, czym tak ochoczo nasze porno-gwiazdki emanują. Byłem srogo zaskoczony dwuznacznością pary morderczych emerytów i uczuciami, jakie ich tłamszą. Nie jest to z pewnością coś, czego spodziewam się po włączeniu slashera.
Mrocznie, krwawo i pa(o?)rno
Po parudziesięciu minutach od początku seansu RJ zauważa, że nie może poprawić scenariusza będącego w trakcie realizacji. Fabuła nie może zostać zmieniona w połowie – mówi pełen irytacji. Chyba wszyscy spodziewamy się, co wydarzy się za chwilę. Jeżeli do tej pory horror dawał o sobie znać, skrzętnie budując napięcie, ostatecznie dostajemy zaskakująco wysublimowaną ekranową rzeź.
Ti West byłby wybitnym sprzedawcą, bo opchnął nam wyświechtaną klasykę w świetnej i nowoczesnej formie. Nie ma absolutnie mowy o rewolucji – to wciąż slasher, tyle że napędzany dość mało eksploatowanym tematem. Muszę jednak przyznać, że parę elementów zostało barbarzyńsko porzuconych. Choć główni bohaterowie nie są tym razem kolejnymi głupimi nastolatkami, czuć, że potraktowano ich po macoszemu. Płytkość szczególnie szkodzi Maxine, która miałaby potencjał, aby zaprezentować sobą coś więcej. W końcu Mia Goth odwala kawał dobrej roboty, ale jej postać, choć miejscami aspirująca na wyższą psychologię, niknie pośród reszty.
Ważne i ponadczasowe tematy jak choćby starość, pragnienia, marzenia i radzenie sobie ze stratą (niekoniecznie drugiego człowieka) po prostu tu „są” i tyle. Za każdym razem, gdy film zaskakuje niespodziewaną sceną rzucającą nam fundamenty pod ciekawe przemyślenia, ta zaraz się kończy i powracamy do radosnej siekanki/erotyki. To po prostu tona niewykorzystanego potencjału, choć zdaję sobie sprawę, że West świadomie skupił się na tym, czego każdy oczekuje, co też regularnie w trakcie seansu jego bohaterowie podkreślają.
Płytka głębia i głęboka płytkość
Od strony realizacyjnej X jest w zasadzie tym, do czego przyzwyczaiły nas powielane od lat nowe standardy horrorów. Studio A24 potrafi zasadzić solidnego kopa w nasze oczekiwania, dostarczając olśniewające wizualnie produkcje prześcigające to, czego mogliśmy się spodziewać. Mamy tu więc tak ochoczo poruszane w narracji chwyty znane z kina niezależnego, jednocześnie bardzo mocno uderzające nas po oczach gamą kolorystyczną jednoznacznie wykrzykującą „lata 70.”. To samo można powiedzieć o muzyce z własną interpretacją Landslide od Fleetwood Mac na czele. No ale jak mógłbym czepiać się czegokolwiek pod kątem audio, skoro za autorskie utwory odpowiada Tyler Bates oraz Chelsea Wolfe? Z pewnością byłoby to nie na miejscu.
Nowy horror od A24 nie przekracza ani nie ustanawia nowych granic (może tylko przesuwa brunatną linię pomiędzy gatunkami filmów dla dorosłych). To jednak wciąż kawał solidnego kina ze świetną obsadą i paroma pomysłami, które zaskoczą nawet największych weteranów slasherów. Wielka szkoda, że wiele linii jest tutaj skrzętnie kreślonych, aby w pewnym momencie zagubić ich rozwinięcie czy koniec, a całość i tak opiera się na bardzo prostym pomyśle pozbawionym już mitycznego „czynnika X”. No ale Ti West doskonale wie, że widzowie przyjdą tu z uwagi na krew, mrok, cycki i zadowolenie swoich prymitywnych żądz, co też w zaskakująco wysublimowany sposób udaje mu się spełnić.
Ocena: 4/5
Plusy:
- klimat rodem z „Teksańskiej Masakry…”
- miejscami ma do powiedzenia coś więcej
- świetne wykonanie od strony audiowizualnej
- niebanalne kreacje postaci…
Minusy:
- …które po drodze gdzieś się gubią
- dużo wątków okazuje się dość płytkich