Wyznania gieroholiczki, czyli komandor Shepard też był kobietą

Wyznania gieroholiczki, czyli komandor Shepard też był kobietą
Polecamy! Publicystyka

Pewne przysłowie mówi, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Kobieta weszła w spodnie, weszła do samochodu, a teraz ma czelność zerkać pożądliwie w stronę konsoli, przez co obiad niekoniecznie może być na czas. Kultura wydaje się wciąż nie akceptować wizerunku damy z padem w dłoni. Z kolei my – „damy” – chcemy, aby cały świat wiedział, że mamy tę kulturę głęboko… w podzespołach.

Czasami mam wrażenie, że gdy mówię iż gram, ba! że coś tam recenzuję, to inne panie patrzą na mnie jakbym była kierowcą autobusu (czy ona na pewno wie, jak się tym jeździ?). Grając w multi w tytuł „Kozacy 3” niemal dostałam wylewu kiedy ktoś napisał do mnie, że „kobieta to nie człowiek”. Inni gracze sieciowi z kolei wolą wierzyć, że właścicielem mojego głosu jest mutujący chłopiec, a nie kobieta. A mi jest po prostu przykro. Bo nie mam równego kompana do rozmów o grach, a kiedy zaczynam temat, wszyscy odwracają wzrok jak gdybym mówiła o czymś obraźliwym. Nie wiem i nie mam ochoty zastanawiać się nad tym, skąd biorą się te postawy wobec graczek. Większość kobiet puka się w czoło, a mężczyźni dzielą się na twierdzących, że pad należy się tylko im oraz na tych, co się do ciebie ślinią, bo taka żona to skarb. A my chcemy tylko równych sobie przeciwników w multi i swoich kompanów do rozmów o CSie przy Cervezie. Pociesza tylko fakt, że wszelka kultura i obyczaje prędzej czy później przychodzą do nas z Zachodu, a tam – na szczęście – kobieta z padem w dłoni to już nic niezwykłego.

Krótko i na temat 🙂

Gieroholiczce wśród facetów nie jest łatwo

Zdarzyło mi się urodzić w rodzinie, której geny preferują chłopców. Mam siedmiu kuzynów i brata. Siłą rzeczy dzieciństwo spędziłam wśród resoraków i gier wideo, a młodość – jeżdżąc na ręcznym i biorąc udział w zawodach pod tytułem „kto ma mocniejszą głowę” (te dwie ostatnie czynności naturalnie odbywały się osobno, gdyby ktoś miał wątpliwości). Kiedy strzelałam z pistoletu optycznego do telewizora grając w Duckhunt na Pegasusie (co dla postronnego obserwatora musiało wyglądać średnio normalnie), często nie miałam pojęcia, że dziewczynki w tym wieku bawią się Kenem i Barbie. Nie miałam też pojęcia, że jeśli pójdę tą ścieżką, to przez całe życie będę spotykać się ze zdziwieniem na twarzach innych osób. „Gry są dla chłopaków” mówili, „zepsujesz sobie oczy” mówili. Ten drugi argument może by i mnie nawet przekonał gdyby nie fakt, że oczy mam zepsute już od urodzenia. Nie miałam więc nic do stracenia. I niczego nie żałuję!

128 bajtów RAMu na 12 calach

Zanim jeszcze nauczyłam się czytać, operowałam joystickiem od Atari 2600 niczym pilot Air Force One przeskakując nad głowami krokodyli w Pitfallu (albo zszywaczy do papieru? Trudno było stwierdzić na ekranie o przekątnej 30 cm.)

Pitfall to z języka angielskiego “pułapka”. I faktycznie, tytuł potrafił uwięzić na długie godziny.

Nie pamiętam, jakimi mniej lub bardziej legalnymi drogami wujkowie zdobyli zarówno Atari jak i Pegasusa, pamiętam jednak jakie emocje wzbudziło we mnie PlayStation pierwszej generacji. Szary klocek czytający płyty CD, którego dźwięk intra pamiętam do dziś, bo zwiastował nową przygodę. W czasach PSXa telewizory nieco się zwiększyły, a liczba zauważalnych pikseli w grach zmniejszyła się z szesnastu miliardów (w Atari) do kilku milionów.

Każdy z nas ma podobne wspomnienia o hitach z „Pleja”. Rzucający swoją głową (ręką?) kościotrup w MediEvilu z 1998 udowodnił, że coś tak szkaradnego jak Sir Daniel może zagwarantować niezłą fabułę i pierwszorzędną rozrywkę. Łza kręci się też w oku słuchając motywu przewodniego z Fify 1998 zespołu Blur (Song 2) . Jeszcze wtedy fabuła w grze sportowej nie była potrzebna, aby ta była naprawdę dobra. Jak to mówią sentymentalnie – kiedyś wszystko było lepsze.

Na szczęście opinia, że grająca dziewczyna musi być brzydka, jest już coraz rzadziej spotykana.

Mamo! Ale cała klasa ma komputer!

Jednak prawdziwie błogie i nieświadome genderowej wpadki dzieciństwo skończyło się w momencie, gdy w czwartej klasie szkoły podstawowej spotkało mnie coś okropnego – lekcje technologii informacyjnej. Pierwsze zetknięcie z niezbadaną kupą elektroniki upakowaną do jednostki centralnej, toporne kulkowe myszy i eufemistycznie rzecz ujmując – zabrudzone klawiatury, których strach było dotknąć, aby nie opuścić klasy z mikrobami wywołującymi zapalenie otrzewnej. Pal sześć higienę, najgorszy był fakt, że bałam się tego ustrojstwa chyba bardziej niż moja mama do tej pory (o ile to możliwe). Moją wstydliwą tajemnicą (uwaga, wyjawiam po raz pierwszy!) było to, że na sprawdzianie nie wiedziałam, jak zapisać na pulpicie plik z Painta. Pewnego więc dnia pobiegłam do domu z kłamstwem na ustach próbując zmanipulować rodziców, że muszę mieć komputer, bo wszyscy w klasie przecież mają. Jakże byłam naiwna! Mama naturalnie ruszyła w te pędy, aby zweryfikować mój podstęp u wychowawczyni. Oczywiście komputer w klasie miała może jedna osoba. Osobisty koszmar z „plik > zapisz jako” trwał więc dalej…

Gdy zbliżała się lekcja informatyki, całkiem niespodziewanie nabawiałam się jakiejś roznoszonej przez obce cywilizacje choroby, która dawała katastroficzne (symulowane) objawy, jednak nie dawała gorączki. Chwile walki z wyimaginowanymi zarazkami umilały mi sesje przy „Harvest Moon: Back to the Nature” rozgrywane już na (prawie) swoim PlayStation One. Prawie, bo należało do brata. A wieczorami kilka par wytrzeszczonych gał wlepiało się w Medal of Honor i graliśmy na zmianę do momentu, aż ubił nas jakiś znienawidzony nazista.

Kto z nas nie latał z Panzerfaustem niech pierwszy rzuci granatem (byle nie w moim kierunku).

Król zagościł na salonach

Po dziś dzień zastanawiam się co by było, gdybym zamiast 11 lat starszego brata miała siostrę. Dochodzę do wniosku, że dziś zamiast tracić… o przepraszam – wydajnie spędzać czas przy grach –wychowywałabym już przedszkole dzieciaków wlepiających gały w smartfony i tracących kontakt z rzeczywistością. Dzięki ci bracie! Dzięki za przyniesienie pierwszego komputera do domu i zapewnienie wrażeń jakimi było wyzwolenie wszelkich pokładów demoniczności w naszej mamie. I wciąż słyszę jej słowa skierowane do taty „Marian, on ma to wynieść!”. Nie wyniósł. I chwała. Najpierw nauczyłam się zapisywać pliki („My name is” Eminema zgrane na dyskietkę dało mi poczucie władzy nad Wszechświatem), a potem poszło już lawinowo.

Niemiecki Sherlock Holmz – gamedev: czas start!

W szkole średniej nastąpił jednak przełom, kiedy u naszych braci German po zachodniej stronie Odry nabyłam „Computer Bild”. Na płycie, prócz gier o podejrzanych nazwach „Jak przejąć władzę nad światem w trzy dni – symulacja”, znajdował się tez równie podejrzanie brzmiący „Sherlock Holmes – Das Geheimnis des silbernen Ohrrings”. „Tajemnica srebrnego kolczyka” wraz z zapędami germanofilskimi (niemiecki dubbing jako jedyna alternatywa) sprawiły, że rozpamiętuję ten moment w kategoriach pierwszej prawdziwej randki z grami. A po Sherlocku przyszły kolejne i tak moje serce zapłonęło ogniem, który nie gaśnie do dziś. Może jednak trochę przygasa, gdy widzę siostrzenicę spędzającą dzieciństwo na Minecrafcie albo FNAFie… Jednak poziomu pogłębiającego się zidiocenia populacji nie zatrzymam, więc nie ma się co nad tym tematem pochylać.

Ewolucja Holmesa od Doyle’a poprzez Frogwares aż po Cumberbatcha to spory i wartościowy kawał popkultury.

Co kobieta robi w grach?

Powyższy śródtytuł jest cytatem – słowami wypowiedzianymi przez moją byłą panią dyrektor podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Siliła się ona wówczas na okazanie minimum uprzejmości i zainteresowania. Jak to w życiu bywa: był to jej ostatni udany raz. No ale spróbujmy sobie tak naprawdę odpowiedzieć na to pytanie: co kobieta robi w grach? Pytanie samo w sobie jest głupie, bo odpowiedź nie różni się od tej udzielonej na pytanie „Co mężczyzna robi w grach”. Gra. End of story. Problem nie leży jednak jakby się wydawało w tym, że mężczyźni uzurpują sobie władzę do gamingu twierdząc, że baba to grać ni umi. Z przykrością stwierdzam, że my również same się krzywdzimy. Inne kobitki zamiast utrzymywać solidarność jajników z graczkami patrzą na nie często jak na podgatunek. To, że nie płaczę nad złamanym paznokciem (ale nad uszkodzonym hantlem już tak) nie znaczy, że jestem mniej wartościowa. Odważę się nawet napisać, że rzecz ma się zupełnie odwrotnie. Przez taką obiegową opinię w pewnym momencie dałam sobie wmówić, że babski mózg nie pogodzi sterowania dwoma gałkami pada na raz (nieustannie sobie wmawiam, że kiedyś się nauczę…). To nie jest tak, jak z jazdą na rowerze! To, że dwie gałki na PSXie nie były problemem nie znacz,y że po 20 latach pad od Xboxa nie będzie sprawiał problemów. Toż to inna technologia!

No dobra, prawda jest taka, że nie ogarniam tych dwóch gałek…

W całym tym babskim gamingu czuję się czasami jak bohaterka gry, która zamiast ze Żniwiarzami czy innym ustrojstwem walczy z pokutującą opinią, że dziewczyny grają tylko w Simsy.

No dobra, w Simsy też gramy, ale za to jakie cuda tam wyprawiamy!

Babka za sterami pada to fajna babka. Nie nawija o hybrydach, permanentnym make-upie i fiszbinach, a także o milionie innych rzeczy, których facet nie rozumie. A nawet jeśli nawija, to dużo mniej niż jej niegrająca koleżanka, bo przecież szkoda czasu na bzdety, kiedy trzeba przejść wszystkie Far Cry’e raz jeszcze z okazji zbliżającej się „piątki”. Z resztą o fakcie, że kobieta-gamer to skarb przekonać się można tylko na własnej skórze. Once a playing girlfriend – always a playing girlfriend!

Robert Ocetkiewicz
O autorze

Robert Ocetkiewicz

Redaktor
Z grami związany już prawie 30 lat, czyli od momentu, kiedy na polskim rynku królowały gry z bazaru, a Mario dostępne było na Pegasusie. Specjalizuje się w grach wyścigowych i akcji, ale nie stroni też od strategii ekonomicznych. W swojej karierze recenzował na łamach serwisów takich jak Interia i Onet oraz publikował w magazynie o grach PlayBox.
Udostępnij: